czwartek, 6 marca 2014

"Ja się o granie nie zabijam..." - wywiad z Jowitą Budnik

W kinie pojawia się Pani rzadko, na salonach jeszcze rzadziej. Nie kręci Panią czerwony dywan?
Czerwony dywan mnie stresuje. Wbrew pozorom, człowiek na bankiecie jest cały czas w pracy. Trzeba ciągle pamiętać, że ze wszystkich stron czyhają ci, którzy chcą zrobić zdjęcie w najgorszym momencie - jak ktoś ziewa, jak komuś podciągnie się sukienka. Nie daj Boże, jak ktoś coś je! Stanie, szczerzenie się, wciąganie brzucha – to nie dla mnie. Są jednak ludzie, którzy czują się świetnie w takich okolicznościach. Nigdy nie ziewają, nie jedzą, bez wciągania brzucha wyglądają rewelacyjnie i oni to prawdopodobnie lubią. Ja niestety do tych osób nie należę.
Gra Pani niedużo. Czy aktorstwo to chwila wytchnienia od codziennej pracy w agencji aktorskiej?
Ostatnio, od premiery „Papuszy”, pracuję głównie jako aktorka. Chyba od dzieciństwa nie miałam takiego roku – zrobiłam aż trzy produkcje. Wcześniej bywało tak, że nie zagrałam nic przez 5-6 lat. To jest wyjątkowy sezon. Jednak dostawanie propozycji aktorskich nie zależy ode mnie. Jeśli tylko jest okazja grać w czymś fajnym, zawsze wybieram aktorstwo. Ale jeśli nie ma - ja się o  granie nie zabijam. Nie chcę marnować życia na marzenia o rolach. Staram się, żeby aktorstwo nie stało się smutną koniecznością, jedynym źródłem utrzymania, po to, żeby było co do garnka włożyć. Za bardzo je lubię.

Nie boi się Pani momentu, w którym trzeba będzie podjąć jakąś decyzję? Kiedy już nie będzie można tych dwóch rzeczy pogodzić?
Rozgryzła mnie Pani! Teraz po raz pierwszy w życiu zbliżyłam się do momentu, w którym być może trzeba będzie podjąć tę decyzję.  Moja praca w agencji aktorskiej polega na tym, że muszę być zawsze na miejscu, pod telefonem, wyręczać podopiecznych we wszystkim. Oni mogą nie wiedzieć, gdzie idą i o której, oni mogą nie wiedzieć z kim się umówili, gdzie mają się stawić. To jest moje zadanie. Nie mogę robić tego zdalnie, zajmując się swoimi sprawami.

Czy praca aktora pomaga w pracy agenta? Czy dzięki doświadczeniom po obu stronach jest Pani łatwiej?
Aby być dobrym agentem trzeba zrozumieć specyfikę pracy aktora. To jest zawód jak żaden inny – czasem ktoś spina się na dwanaście godzin, a potem przez pięć miesięcy nic nie robi. Trzeba umieć zagospodarować mu czas, żeby nie zwariował ani przez te dwanaście godzin, ani przez te pięć miesięcy. Dużo łatwiej jest mi także zrozumieć zasady, panujące na planie filmowym. Wiem, co się tam dokładnie dzieje. Wiem, kto jest kim i do kogo trzeba zadzwonić, żeby załatwić sprawę. Ta wiedza szalenie mi pomaga.
A czy przeglądając co ciekawsze role dla swoich klientek, nie kusi Pani, żeby czasem samej je zagrać?
Kto zna polskie kino, ten wie że fascynujące role dla aktorek w moim wieku… Umówmy się –  wszystkie zagrałam! (śmiech) Nie mam żadnych złudzeń, że jest inaczej. Dlatego nie szukam dla siebie ról. Zwykle  przyjmuję rolę, gdy ktoś złoży mi propozycję. Zazwyczaj są to Joanna i Krzysztof Krauze.
Jak zaczęła się Pani współpraca z tym duetem reżyserskim?
A ile mamy czasu? To jest cały zbiór anegdot, każda nasza kolejna współpraca zaczynała się od historii z cyklu „niewiarygodne i niemożliwe”. Pierwszy raz zagrałam w „Długu”, drobny epizod. To była sytuacja awaryjna. Wybrana wcześniej aktorka w ostatniej chwili zrezygnowała i cały dzień szukaliśmy innej na zastępstwo. Nad tym dniem wisiało jakieś fatum - każda po kolei nie mogła i odmawiała. W końcu mój szef powiedział: „Dobra, jak nikt się nie znajdzie, ty pójdziesz”. Tego dnia do biura przyszedł Krzysztof Krauze. Trzeba dodać, że on naprawdę starannie dobiera sobie aktorów , a mnie znał tylko z siedzenia za biurkiem. Kiedy usłyszał, że jakaś sekretarka zagra w jego dopieszczonym filmie, zbladł. Jak zobaczyłam jego minę, pomyślałam: „O, nie!...Pan się nie martwi Panie Krzysztofie. Znajdziemy na pewno prawdziwą, fajną aktorkę.”. A on, ponieważ jest człowiekiem kulturalnym, powiedział coś w stylu: „Nie, nie, dlaczego? Może być Pani…”. Przyszłam na plan, paląc się ze wstydu, wygłosiłam swoją kwestię najlepiej jak umiałam, a wtedy on powiedział: „O jak super, jak fajnie!”. Pomyślałam: „Już się nie pogrążajmy, rozstańmy się.”. Wydawało mi się, że do końca życia będziemy mijać się na korytarzach na Chełmskiej spuszczając z zażenowaniem wzrok, żeby na siebie nie patrzeć. Tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z Krzysztofem.

Jak wygląda praca na planie z małżeństwem Krauze? Na ile ma Pani swobodę w kreowaniu postaci?
To są twórcy, którzy bardzo dobrze wiedzą czego chcą. Wiedzą jaki efekt chcą uzyskać, ale nie zawsze mają na to gotową receptę. Scenariusz traktują tylko jako pewną kanwę do twórczych poszukiwań. Pamiętam taką scenę z „Placu Zbawiciela”, której nie było w scenariuszu – idę na spotkanie z kochanką męża. Musiałyśmy zaimprowizować rozmowę. Rozmawiamy na spokojnie - to nie to. Ja płaczę - to nie to. Ona płacze - to nie to. Ja krzyczę - to nie to. Ona krzyczy - to też nie to. To ja ją obrażam, to ona mnie obraża. Dubli było ze 30 przynajmniej. Tego dnia był mecz Polska-Niemcy, cała ekipa stała i czekała na to, aż  reżyserzy powiedzą „Tak, mamy to”. A tu, nie i nie. Ale nie dali  nam żadnych  konkretnych rozwiązań. Oni wychodzą z założenia, że po tak długich przygotowaniach do filmu, aktor powinien wiedzieć  co jego bohater zrobiłby w konkretnej sytuacji. Z jednej strony ich wizja jest bardzo silna, ale z drugiej swoboda, czy nawet oczekiwanie, że ja coś zaproponuję od siebie jest tak duże, że czasami bywa to trudne.
Czy jest rola, której by Pani odmówiła? Nawet jeśli prosiliby o nią Joanna Kos-Krauze i Krzysztof Krauze?
Im? W życiu! Chociaż z ręką na sercu przysięgam, że odmówiłam zagrania „Papuszy”. Ale oni nie ustąpili. Nieważne było to, że nie jestem Cyganką ani to, że nie znam romskiego. Dla nich to wszystko było nieistotne. I udało się. To był ostatni raz, kiedy próbowałam im czegokolwiek odmówić. A teraz proszę bardzo, jeśli zwrócą się do mnie, niech się dzieje co chce.
Intryguje mnie ten romski. Czy przerażała Panią perspektywa uczenia się kompletnie obcego języka, bez podręczników, bez żadnych pomocy naukowych?

Nie wiedziałam na co się porywam! To mnie w ogóle nie przerażało. Brzmi to paradoksalnie, ale to właśnie mnie skusiło. Pomyślałam sobie, że jeśli nie będę wiedziała jak zagrać, schowam się za tym językiem. Wydawało mi się to bardzo urzekające. Zupełnie nie zdawałam sobie sprawy z tego, co to oznacza – że jedyną osobą, która może nam pomóc jest Jacek Milewski, że nie ma do  nauki żadnej książki, ani pół, ani ćwierć, że nie ma nawet żadnych filmów w oryginale. Co więcej,  próbowaliśmy odtworzyć romski sprzed kilkudziesięciu lat. Teraz romskie dzieci używają bardzo spolszczonego języka, zwłaszcza od czasów, gdy jest telewizja. Tak już jest. Starsze Cyganki były dumne, że znam słowa, których nie znają nawet dzieci. Wiedziałam na przykład, jak jest „wieprz”. Dzieci nie miały pojęcia, co to jest wieprz ani po polsku, ani po romsku. Dzieci z miasta!


A czy łatwo się odciąć od ról kobiet takich jak Beata, Papusza – uciemiężonych przez społeczność, walczących o swoje w gęstej atmosferze?

Łatwo. Poza planem filmowym  kompletnie się nie utożsamiam z moimi bohaterkami - zrozpaczonymi, uciemiężonymi.  Grając takie role nie poruszam swoich intymnych przeżyć i dlatego  niewiele mnie to kosztuje. Po prostu przychodzę, wpadam w stan histerii, daję się pobić i wychodzę. To jest stosunkowo proste. Jednak z Papuszą było inaczej, jej postać wrosła we mnie z innego powodu.
Jakiego?

Jeszcze nigdy z żadną graną postacią tak się nie zżyłam. Zapadła mi w serce i w głowę, chociaż jest tak zupełnie inna ode mnie. Niesie to ze sobą bardzo poważne konsekwencje. Kiedy jeżdżę na spotkania z widzami, to czasami zastanawiam się: czy ja czasem nie mówię w pierwszej osobie o Papuszy? Czy nie mówię: „Jakie ja śliczne rzeczy napisałam!”. Ale tak źle chyba jeszcze nie jest. (śmiech)

Jaki ma Pani stosunek do jej poezji?

Zawsze mówiłam, że nie będę  publicznie recytować jej poezji, zwłaszcza po polsku. Po romsku, może jeszcze bym spróbowała. Fajnie byłoby mieć znowu kontakt z tym językiem, a poza tym i tak nikt by tego nie zrozumiał. (śmiech) Natomiast po polsku, po pierwsze nie odważę się, po drugie to jest poezja bardzo trudna do mówienia, a po trzecie nie czuję w sobie talentu poetyckiego. Dlatego zawsze kategorycznie odmawiałam.  Ale nie dalej niż dwa tygodnie temu zadzwonił do mnie bardzo miły człowiek i powiedział, że organizuje program, w ramach którego miałabym przeczytać wiersze Papuszy. Powiedziałam oczywiście: „Nigdy w życiu, nie czuję się na siłach!”, a on: „Nie wiem, kto mógłby być lepszą Papuszą od Pani”. I tak mnie coś w środku zakłuło. Pomyślałam: „Jak to, dadzą komuś moje wiersze? Mojej Papuszy? Ktoś przyjdzie, jakaś tam aktorka, czy nie aktorka, i będzie moje wiersze czytała publicznie?”.  Jak zadzwonił po raz drugi – zgodziłam się.

Nie chciałaby Pani w końcu zagrać w komedii?
To jest właśnie fenomen. Ludzie, którzy znają mnie chociaż odrobinę, doskonale wiedzą, że na co dzień daleko mi do klimatów dramatu psychologicznego czy społecznego. Mimo, to reżyserzy uważają że w tym radzę sobie najlepiej. Najchętniej zagrałabym postać, podobną do tej, w którą wcieliła się Sonia Bohosiewicz w Wojnie Polsko-Ruskiej. To jest typ roli, w której czuję, że bym się sprawdziła. Nikt mnie po prostu nie rozumie. (śmiech)
Rozmawiała Gabriela Kondej

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz