piątek, 13 grudnia 2013

"Ida", reż. Paweł Pawlikowski

Mniej znaczy więcej


Przesadna mowa zwykła kryć miernotę uczuć – pisze Gustave Flaubert. I jakby chórem za nim, po latach, słychać restytuujący prymat minimalizmu głos Pawlikowskiego: (…) chciałem jak najwięcej działać poprzez sugestię, (…) poczucie, że coś się dzieje poza kadrem, słowem uciec przed dosłownością – mówi w wywiadzie z Anną Serdiukow dla magazynu Kino. Ida to film spójny i konsekwentny, opowiedziany ascetycznym, przejrzystym obrazem, z lekkością dźwigający ciężar do tej pory przekrzyczanych, splamionych sztuczną krwią historycznego patosu problemów. Nikt dotąd w polskim kinie tak pięknie nie szeptał o ludzkim dramacie – nie narzucając a ledwie sugerując, estetyzując tragedie przeszłości na wzór analogowej, monochromatycznej fotografii.


Stygmaty polskości

To co Idę wyróżnia na tle pokrewnych tematycznie filmów (których w ostatnich latach polskiej kinematografii nie brak – od Róży, przez Obławę, na Pokłosiu kończąc), to nie tylko odmienny sposób widzenia świata i człowieka w nim umiejscowionego, ale przede wszystkim skonfrontowania i rozliczenia z brzemieniem historii, jarzmem bezkrytycznej względem siebie polskości. Pawlikowski nie wartościuje i nie ocenia. W jego narracji mity żydokomuny, Polaka wybawcy żydowskiego narodu, czy wiarołomnego komunizmu, stają się jedynie pretekstem do głębszej refleksji nad bohaterem, jego postępowaniem, motywem podejmowanych wyborów, a nawet egzystencją w swoim najszerszym kontekście. I tak stygmaty polskości nie krwawią, brak tu lotnej martyrologii, chwalebnego umartwienia. Jest za to historia utkana milczeniem, przestrzenią między wierszami, głębokim oddechem – i ta przez duże (nasza! polska!), i ta przez małe (dwie kobiety, ich losy i rodzinna tajemnica) „h”.


Żydówka w habicie

Monochromatyczność utrzymanych w formacie 4/3 kadrów nie pełni jedynie funkcji estetycznej, ale jednocześnie aktywnie koresponduje z treścią, podkreślając antonimiczny obraz ukazywanej rzeczywistości. Pawlikowski oscyluje wokół osi kontrastu, rozstawia naprzeciw siebie, jak na szachownicy, biało-czarne figury. Pozornie przeciwstawione sobie Idę i Wandę można by z łatwością zredukować do banalnych opozycji – święta/grzesznica, zakonnica/komunistka, idealistka/sceptyczka, etyczka/cyniczka, niewinna/splamiona… W rzeczywistości nic nie jest jednak tak jednoznaczne, a bohaterki te łączy znacznie więcej, aniżeli tylko rodzinne więzy. Obie nie tylko mocno wierzą (czy to w Boga, czy w system) i poświęcają tej wierze całe swoje życie, ale odczuwają duszącą potrzebę zrewidowania własnej tożsamości. Podróż śladami rodzinnych tajemnic staje się dla obu formą rozliczenia z przeszłością, a także zadecydowania o przyszłości – dla Wandy uciszenia wyrzutów sumienia, dla Idy poznania świata, by wiedzieć co poświęca wybierając życie za klasztornym murem.

Ostatecznie to nie Wanda i Ida stają po dwóch stronach szachownicy, ale każda z nich z osobna przeciwko samej sobie, dwoista, rozerwana, wewnętrznie niespójna, zobrazowana emblematem żydówki w habicie. Zarówno świętość Idy, jak i zbrodniczość Wandy, to tylko role na wybór których nie miały wpływu. Film Pawlikowskiego to opowieść o niejednej perspektywie, relatywizmie winy i kary, a ponad wszystko zdrapywaniu kostiumów i pozorów, aż po nagą prawdę, ludzką twarz każdego człowieka.

Mniej znaczy więcej

Powyginane ku niebu gałęzie drzewa, powiewająca na wietrze firanka,  pole, mur, dłoń, padające na twarz zza szyby plamy światła. Z tych i wielu innych prozaicznych obrazów utkano coś nierealnego – piękno ściany, powab wsi, urok ciągnącej się przed siebie drogi. Kadry tworzą tu nie tylko oddzielne, konstytutywne, niemalże transcendentne przeżycie estetyczne, ale dopowiadają to co przemilczane w dialogach – tęsknotę, samotność, melodyjność opowiadanej historii. Zdjęcia autorstwa Ryszarda Lenczewskiego i Łukasza Żala funkcjonują według zasad najlepszej poezji – uwodzą, pociągają i intensyfikują doznania. Ascetyczne, surowe, dopracowane ujęcia zdają się celebrować przestrzeń, chłonąć milczenie, nieść jakąś bliżej nieokreśloną lekkość. Współbrzmiące z fabułą, statyczne, czarno-białe fotografie, konstruują nową, równoległą rzeczywistość. Ocierającą się o lirykę, kompozycyjną doskonałość.

Alfred Hitchcock powiedział kiedyś, że film to życie minus plamy nudy. I choć nuda w tym i wielu innych przypadkach zdaje się być niejednoznaczna, to jednak w pełni z Idy Pawła Pawlikowskiego nie została odparowana, składając się na geniusz całego przedsięwzięcia. Nie jest to jednak nuda w sensie pejoratywnym, raczej przestój akcji, przejrzystość planu, wydłużone ujęcie – szansa na zatrzymanie, pomyślenie, na degustację perfekcyjnej spójni  pomiędzy inteligentną, niebanalną treścią, a sugestywnym, subtelnym obrazem. W najlepszym kinowym wydaniu.

Zuzanna Kowalczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz