środa, 5 września 2012

"Raj: miłość", reż. Ulrich Seidl




HAKUNA MATATA – JAK CUDOWNIE TO BRZMI


Ulrich Seidl (twórca m. in. „Upałów” czy słynnego „Import/Export”) swój najnowszy film opiera na jednym, być może niezupełnie odkrywczym założeniu: postkolonializm to jedynie neokolonializm w przebraniu, niewolnictwo wciąż istnieje, przybiera jedynie nowe formy – w przypadku obrazu „Raj: Miłość” przyjmuje ono kształt seksturystyki i rekreacji. Wartością filmu austriackiego reżysera, jedną z wielu należy wspomnieć, jest przyjęcie specyficznej perspektywy opowiadania sugerującej, że ten medal ma jednak swoje dwie równie mroczne strony, a role ofiary oraz sprawcy nie zawsze dają się łatwo zdefiniować, za to bez trudu mogą zostać odwrócone. O ile bowiem materiały prasowe skupiają się w opisie filmu właśnie na erotycznej eksploatacji afrykańskich zasobów poprzez żądne uniesień europejskie sugar mamas, o tyle sam film zaskakuje postawionym pytaniem o to, kto tak naprawdę jest wykorzystującym, a kto wykorzystanym.


Paradoksalnie bowiem stroną zgnębioną i poniżoną w tej łączonej transakcji okazują się rubaszne austriackie matrony spędzające ciężko wypracowane urlopy w pewnym kenijskim kurorcie. Jedną z nich, na której swe ironiczne oko skupia Seidl, jest Teresa (w tej roli znakomita Margarete Tiesel), która na pięćdziesiąte urodziny postanawia sprawić sobie w prezencie właśnie taką odrobinę szczęścia prosto z katalogu biura podróży. Na miejscu, oprowadzana po tytułowym „Raju” przez bardziej doświadczone koleżanki-przewodniczki zanurza się powoli w głąb samego jądra ciemności. Teresa zdaje się mieć jednak coś, co wyróżnia ją z grona jej kompanek – pensjonarską wręcz naiwność i pewną niewinność spowodowaną dotychczasowym brakiem podobnych doświadczeń, które każą jej prostodusznie wierzyć w zapewnienia kochanków o  miłości, która w Afryce trwa wiecznie. Być może myli je z bardziej wyrachowanym poczuciem dominacji pozwalającym jej oczekiwać, iż za europejskie pieniądze w Kenii dostać można wszystko, czego się pragnie, jednak tradycyjne pojęcia wyższości i niższości zdają się w filmie Seidla zacierać i prawdą jest, że to nie kto inny, jak właśnie Teresa wzbudza w tym kuriozalnym układzie empatię oglądającego.



Albowiem wbrew deklaracjom mężczyzn miłość w Afryce nie trwa długo, a kończy się dość szybko - wraz z ostatnimi banknotami w portfelu. Zapłacić za nią trzeba jednak nie tylko pieniędzmi, ale przede wszystkim gorzkim poniżeniem. O ile bowiem sama Teresa, przynajmniej początkowo, ma wątpliwości przed podjęciem romansu z beach boys, o tyle oni skrupułów przed eksploatowaniem samotnej kobiety zdają się nie mieć. Choć znajdujący się sami w dramatycznej sytuacji, wydają się działać z premedytacją, w pełni świadomi wymiany transakcyjnej w jakiej biorą udział, czego nie można powiedzieć o bohaterce, która, zaślepiona kolejnymi uniesieniami, nie dostrzega własnego upokorzenia i desperacji, jakie towarzyszą jej relacjom z African gigolos. Nieświadomość ta to tymczasowe błogosławieństwo (hakuna matata – nie ma problemu – jak wykrzykują na widok przybyszów z białego lądu uradowani tubylcy), klęska przychodzi bowiem wraz z rozczarowującą prawdą, iż gdyby z omawianego układu wykluczyć walutę, żaden z tych pięknych samców nie zatrzymałby wzroku na którejkolwiek z napastliwych turystek. Idylliczna wyprawa okazuje się więc niezupełnie all inclusive – zabrakło tego, czego Teresa, przeciętna kobieta w przeciętnym wieku, pragnie najbardziej: uczucia, bliskości, kogoś, kto spojrzałby jej w oczy i w serce, jak sama mówi. Jeśli więc w filmie Austriaka doszukiwać się przewinień cywilizacji zachodniej (i ich krytyki) leżą one nie w samym fakcie erotycznej eskapady, ale  właśnie w tym miejscu: w kreowaniu standardów, przez które kobiety takie, jak Teresa, obarczone nadmiarem lat i kilogramów, są spychane na margines funkcjonowania, a przede wszystkim – poza horyzont uwagi płci przeciwnej goniącej za młodością i urodą. Wspomniana wyprawa to jedynie konsekwencja, ostateczna próba wypełnienia pustki powstałej na skutek tego ziejącego braku. Przygnębiająca gorycz tego faktu złowieszczo góruje nad całym obrazem i nie ukrywam – zdominowała również moje odczucia podczas seansu, który opuściłam przepełniona dojmującym uczuciem smutku.


Film Ulricha Seidla uczucia wzbudzać może jednak bardzo różnorodne, czasami również te ocierające się o zażenowanie czy odrazę – reżyser kreśli bowiem swoje dzieło naprawdę tłustą kreską, która dla jednych, jak dla mnie, będzie stanowić jedynie ostateczne przypieczętowanie losów Teresy, dla innych może jednak świadczyć o przekroczeniu pewnej granicy (mam tu na myśli przede wszystkim kontrowersyjną, kulminacyjną scenę upokarzającej orgii). Rozpanoszona groteska stanowi główny język, którym operują twórcy „Raju: Miłość”, język, który łączy w sobie tragizm z humorem w warstwie scenariuszowej oraz z prawdziwą maestrią splata piękno z brzydotą w warstwie wizualnej. Każdy kadr filmu pieczołowicie konstruowany jest tutaj niczym na wzór plastycznych malowideł – przywołać wystarczy pojawiające się wśród materiałów prasowych ujęcia przedstawiające leniwe kobiety wylegujące się na plażowych leżakach oddzielone jedynie sznurem (i zbrojną ochroną) od beach boys wyczekujących, aż ofiara przekroczy niedostępną granicę czy pulchne ciało Teresy horyzontalnie ułożone w łóżku kochanka, zasłonięte delikatną moskitierą. Tak budowane obrazy, choć bardzo statyczne i malarskie, nasycone są jednak głębokim znaczeniem: ich wizualne przeestetyzowanie kontrastuje bowiem właśnie ze szpetotą tego, co w założeniu mają krytycznie obnażać – zarówno w sferze materialnej (od tkanki tłuszczowej czy spalonej słońcem skóry po pustkę kenijskich chat), jak i duchowej (upokorzenie, wyzysk, rozczarowanie).


„Raj: Miłość” to pierwsza część zaplanowanego przez Ulricha Seidla filmowego tryptyku poświęconego wielkim cnotom, połączonego nadrzędnym tytułem „Raj” oraz podążając dalej tym tropem – wspólnym motywem fałszywego, pozornego edenu, w którym doszukujemy się równie iluzorycznego szczęścia. Jego poszukiwaczkami będą członkinie jednego klanu: w „Raj: Wiara” (który właśnie zadebiutował na świecie na tegorocznym festiwalu w Wenecji) będzie to fanatycznie religijna siostra Teresy, w „Raj: Nadzieja” jej córka próbująca odnaleźć uczucie na obozie dla otyłych. Pierwotnie trylogia ta miała stanowić jedną całość, niebywała ilość zebranego podczas kręcenia materiału zadecydowała jednak o podzieleniu go na trzy części – i nawet jeśli z tej trwającej wspólnie trójcy ponownie „Miłość” miałaby okazać się największa to wszystko wskazuje na to, że wciąż mamy przed sobą jeszcze dwie wyborne uczty filmowe, których ja osobiście wyczekuję z niecierpliwością.



Natalia Maliszewska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz