sobota, 12 października 2013

29 WFF: "Zatrzymane życie" ("Still Life"), reż. Uberto Pasolini

Archiwum rzeczy przypomnianych


     Penetrując śmietnik kultury masowej, trudno pozbyć się przejmującego niepokojem wrażenia, że doświadczenie cudzej śmierci jest możliwe już tylko za pośrednictwem obrazu. Wizerunek ludzkich zwłok nie budzi ani szacunku ani przerażenia, za to kiedy drażniący zapach rozkładu dochodzi do naszych nozdrzy, niemal natychmiast przestajemy myśleć racjonalnie. Zakopać i zapomnieć, ukryć przed wzrokiem, przemienić w obraz – byle tylko śmierć nie dała się skojarzyć z życiem. W „Still Life” Uberto Pasolini, za pomocą mocno konwencjonalnych środków filmowego wyrazu, przypomina o codziennym, powolnym procesie uprzedmiotawiania ludzkiego umierania. Zwłoki zapomnianych i samotnych z nośników indywidualnych opowieści, którymi były za życia, przemieniają się w rzeczy gotowe do inwentaryzacji. Pasolini przełamuje jednak ten ponury krajobraz „upadłej” nowoczesności, zsyłając na Ziemię anioła – wytrwałego kolekcjonera ludzkich historii, znawcę i wielbiciela wszelkiego szczegółu.    
      
    



     Reżyser zaufał własnemu zmysłowi archiwisty, wypełniając rzeczywistość filmu materialnymi nośnikami pamięci – budowanie kolekcji, niecodziennej, poskładanej ze strzępków wspomnień o zmarłych, z pozostawionych przez nich przedmiotów, a więc z materii, która nie rozkłada się wraz z ciałem, uczynił głównym tematem „Still Life”. John May (świetny Eddie Marsan), londyński urzędnik organizujący pochówki osób umierających w samotności, bez rodziny i przyjaciół,  podchodzi do własnej pracy z pieczołowitością archeologa. Każdego ze swoich „klientów” traktuje jak skomplikowaną łamigłówkę (uwielbia zresztą rozwiązywać również te prostsze, gazetowe), której rozwikłanie pozwala na częściową rekonstrukcję minionego życia. Na bazie śladów buduje własne narracje o zmarłych, wypełniając je mieszaniną fikcji, domysłów i prawdy – jego długie, kwieciste mowy pogrzebowe powstają głównie z zamiarem przełamania anonimowości zwłok. Rzemieślniczy tryb pracy Johna nie odpowiada jednak jego nowemu szefowi, który dąży do zwiększenia wydajności podległych mu urzędników. Bohater zostaje zwolniony, ale przed odejściem będzie musiał rozwikłać ostatnią, niedokończoną zagadkę.




     Najbardziej fascynujące są momenty odkrywania i porządkowania przedmiotów pozostawionych przez zmarłych. Na naszych oczach May buduje atlas złożony ze starych fotografii – sepia miesza się tutaj z połyskiem polaroidów, wiktoriańska koronka z ortalionowym dresem. Ciała utrwalone w niezmiennych pozach mówią raczej niewiele – ktoś lubił tańczyć, a ktoś inny uwielbiał swojego kota – natomiast wprawione w ruch przez badawcze spojrzenie widza-bohatera ponownie, na krótką chwilę, odzyskują życie. May jest zresztą jedną z postaci zachowanych we własnym albumie – samotnym ascetą, człowiekiem bez właściwości, który żywi się tostami i tuńczykiem z puszki, ale nie ma z kim tego posiłku dzielić  Przegląda się w swoich „klientach”, przeczuwając, że również jego życiorys będzie musiał zostać przez kogoś zrekonstruowany w bólach domysłów i fałszywych tropów. 

     Niestety, im dłużej śledzimy ekranowe poczynania bohatera, tym łatwiej dostrzegamy ukryty w całości banał – „Still Life” raz chce być czarną komedią, raz traktem o kondycji człowieka współczesnego, a ostatecznie w wielu momentach przemienia się w patetyczną telenowelę. I nie chodzi tu wcale o tradycyjną, linearną narrację – dobrze opowiedziana historia wciąż działa przecież jak magnes na widza. Pasolini zbyt mocno wierzy w moc obrazu, gardząc jednocześnie strategią niedopowiedzeń – tutaj wszystko musi zostać pokazane i wyjaśnione do końca, nawet jeśli będzie drażnić. Taka dosłowność przeszkadza choćby w scenie, kiedy May ogląda swoje odbicie w szybie zmarłego sąsiada-samotnika: oto przeczuwa już swoją własną tragedię. Przeszkadza również w zakończeniu film – zbyt dosłownym i na siłę „odzyskującym” głównego bohatera. Jeśli reżyser chciał w ten sposób oszczędzić widzom nerwów, to osiągnął zupełnie przeciwny efekt. Nie ma jednak wątpliwości, że „Still Life” to dobry, konserwatywny w formie obraz, który na nowo odkrywa zapomniane sposoby pielęgnowania pamięci o zmarłych – zachęca do odkurzenia domowych kolekcji i archiwów. W końcu czym innym jest kino, jak nie archiwum rzeczy przypomnianych?


Marcin Stachowicz        

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz