poniedziałek, 17 września 2012

12 godzin w Śródziemiu.


To była noc równie epicka co filmowa trylogia podczas niej zaprezentowana. 31 sierpnia w 26 multipleksach w całej Polsce odbył się ENEMEF wszystkich części „Władcy Pierścieni” w wersjach rozszerzonych. Chociaż cieszące oko odrestaurowane, cyfrowe kopie z których filmy odtwarzano starały się ten fakt zatuszować, to trzeba czarno na białym napisać to, w co wielu ciężko jest uwierzyć – od premiery „Drużyny Pierścienia” minęło już niemalże jedenaście lat! Maraton trylogii Petera Jacksona był świetną okazją żeby sprawdzić jakie ślady na filmie zostawił czas, pędzący niczym Cienistogrzywy przez stepy Rohanu.


Atmosfera maratonu była iście festiwalowa, wielu wyczekiwało na tą chwilę jak na najważniejsze święto, bo był to przecież pierwszy raz kiedy mogliśmy w Polsce zobaczyć wszystkie części „Władcy...” w wersjach rozszerzonych. Stąd organizatorzy nie mogli narzekać na brak zainteresowania – padł jeden z rekordów polskiego facebooka, gdzie na imprezę zapisało się blisko 25 tysięcy ludzi, a ostatecznie sprzedano niewiele mniej biletów, bo dokładnie 22 467. Tej nocy w polskich kinach zasiadła więc armia fanów większa od tej szturmującej Helmowy Jar.

Podobnie jak Frodo miał u boku Sama, tak większość w tę kinową podróż wybrało się wraz ze swoimi samcami czy samicami. Nie brakowało też paczek przyjaciół i całych rodzin, kółek graczy w RPG, ludzi z ojczystym językiem innym niż polski, freaków poprzebieranych za elfickie księżniczki, hobbitów czy krasnoludy i w końcu samotników snujących się gdzieś po kątach, którzy głaszcząc bilet na seans szeptali do siebie „my prrrecioussss”. Słowem, było tak jakby Elrond ponownie zwołał „przedstawicieli wszystkich wolnych ras Śródziemia”, ale tym razem nie na nudną naradę, ale całonocną domówkę. Z pewnością wśród tego tłumu byli tacy, którzy widzieli Trylogię po raz pierwszy, byli też tacy, którzy nigdy wcześniej nie widzieli wersji rozszerzonych (czego dowodziły słyszane podczas dodatkowych scen szepty typu „ej, tego nie było”), ale jednak dla zdecydowanej większości był to po prostu kolejny raz dopisany do poprzednich kilkunastu, czy nawet kilkudziesięciu.  Nie czuło się więc na sali takiego napięcia jak dziewięć lat temu, kiedy w Sylwestra 2003/4 kina w Polsce grały premiery „Powrotu Króla” poprzedzone dwoma pierwszymi częściami. Wtedy emocje sięgały zenitu i losy bohaterów oglądało się w nieustającym napięciu, w zupełności będąc wklejonym w historię.


Tym razem panowała luźniejsza atmosfera, można było spojrzeć na dzieło Jacksona z dystansem i sentymentem, jak na coś już przeszłego, czym już się nie żyje, ale co kiedyś prawdziwie władało tysiącami serc i umysłów. Film jednak, w przeciwieństwie do widzów, chociaż przez te wszystkie lata także się zestarzał, to nie zmienił się ani odrobinę. Na całe szczęście, co dowodzi kunsztu trylogii, starzeje się ona z klasą i tak jak wino nabiera smaku wraz z upływem czasu. Dzięki temu na przykład chociaż filmowi Rohańczycy wyglądają jak The Kelly Family, to w przeciwieństwie do nich, nie wzbudzają zażenowania faktem, że kiedyś rozwieszeni na plakatach zdobili ściany w pokoju. Najlepszym dowodem na to, że większość widzów odłożyła tym razem emocje na bok były salwy śmiechu pojawiające się w niespecjalnie odpowiednich momentach historii. Trzeba oddać honor Jacksonowi, że większość żartów umieszczonych w filmie nadal bawi, ale jednak dla kogoś kto zna już wydarzenia i dialogi na pamięć, większą frajdę sprawiają wszelkie rzeczy nadpisane, i to przede wszystkim te najgłupsze. „Władca Pierścieni” to także „Władca memów”, wiadomo - internet bezlitośnie potrafi robić sobie jaja ze wszystkiego. Dlatego więc słychać było chichot za każdym z kilkunastu wyliczonych na forach razy kiedy Frodo powinien był umrzeć a jednak tak się nie dzieje i prawie za każdym z (chyba) niezliczonych razy kiedy ktoś z przejęciem i śmiesznym akcentem wypowiada „Mooordooor”. Gromkim śmiechem sala odpowiadała za to jak tylko Boromir wypowiedział sławetne „one not does simply walk into Mordor”, Gadalf wrzasnął „You shall not pass” czy Legolas śpiewająco oznajmił: „They're taking the Hobbits to Isengard” - aż dziw, że nie zanotowano przypadku dowcipnego kinooperatora, który wkleiłby tutaj fragment słynnego filmiku z Youtube.


Nie ma się co wiele rozpisywać o kwestiach technicznych, bo chociaż niektóre efekty specjalne nieco się postarzały, to trylogia wciąż twardo stoi na podium najbardziej widowiskowych filmów w historii kina. To co dzieje się na ekranie nieustannie zdumiewa nowe pokolenia, co można było zaobserwować podczas seansu, na którym było wiele „niziołków”, którzy prawdopodobnie „widzieli zbyt mało wiosen”, żeby w ogóle wypadało im zarywać noc, pić non stop dwulitrową colę i pożreć trzy kubełki popcornu XXL na głowę.

Braku owacji na stojąco na koniec maratonu na pewno nie można tłumaczyć niezadowoleniem. Nie powinno się nawet zwalać winy na zmęczenie. Zasądziła o tym nieśmiałość. Prawie każdy z obecnych przecież już swoje dla tych filmów wyklaskał. Skala takiego przedsięwzięcia jak ten nocny maraton uświadamia czym tak naprawdę jest filmowy „Władca Pierścieni”. Tym razem od ludzi biła inna wdzięczność - głębsza, bo nie podyktowana porywem emocji. Wdzięczność za to, że dzięki filmom Jacksona dostaliśmy szansę uczestnictwa w czymś co na trwałe zapisało się w historii kina, nie tyle jako sztuki filmowej, co elementu kultury.

P.S: Na pocieszenie dla tych, którym brakło biletów: ENEMEF już zapowiedział, że zrobią wszystko, aby powtórzyć maraton jeszcze przed premierą „Hobbita”.

Damian Słowioczek

1 komentarz: