czwartek, 31 maja 2012

„Mroczne Cienie” reż. Tim Burton

Bladożółte widmo wielkiego „M”.

    Kolejny, ósmy już wspólny film Tima Burtona i Johnny'ego Deppa nie zasługuje może na miano rozczarowania, ale jego seans przynosi refleksję nad tym jak zmieniło się znaczenie hasła nieustannie towarzyszącego współpracy obydwu panów: „najbardziej ekscentryczny duet Hollywood”. Niegdyś skrywało ono tajemnicę sukcesu nie mniejszą niż receptura coca-coli, dzisiaj stało się bilbordem reklamowym fast-foodu.

    W latach ’70 XX wieku rodzina Collinsów dawno ma już za sobą czasy bogactwa i sławy, których ostatnimi reliktami są podupadająca fabryka przetworów rybnych, obracający się w ruinę pałac i nazwa założonego przez ich przodków miasteczka - Collinwood.  Dopiero gdy po dwustu latach przeleżanych w trumnie w mieście ponownie zjawia się ostatni wielki członek rodu – wampir Barnabas (Johnny Depp), powraca także nadzieja na przywrócenie Collinsom należytego miejsca w społecznej hierarchii i historii miasta. Jednak, aby tak się stało Barnabas, jak i reszta rodziny będą musieli zmierzyć się z wiszącą nad nimi od dwóch wieków klątwą podłej wiedźmy Angelique (Eva Green), która w nowym wcieleniu seksownej Angie przejęła kontrolę nad Collinwood.


Tym co w pierwszej kolejności nie służy „Mrocznym Cieniom” jest nagromadzenie bohaterów. Serial, w oparciu o który powstał film, cieszył się sporą popularnością w Stanach w latach '70, prawdopodobnie więc Amerykanie mają do poszczególnych członków rodziny Collinsów sentyment i odczuliby brak chociaż jednego z nich. Jednak u nas nad Wisłą mało kto wcześniej o serialu słyszał, dlatego postaci traktujemy z większą obojętnością i bez zbędnego rozczulania się moglibyśmy kilka z nich z filmu wymazać. Pomiędzy bohaterami nie odczuwa się bowiem żadnej interakcji czy zależności i w przeważającej liczbie są oni jedynie tłem dla postaci granych przez Johnny'ego Deppa i Evę Green. I chociaż Jackie Earle Haley bywa autentycznie zabawny, Chloë Grace Moretz jest niebezpiecznie zbyt dobra w roli zbuntowanej lolitki, a Michelle Pfeiffer pokazuje klasę należytą tak doświadczonej aktorce, to są to płaskie charaktery, na których rozbudowanie może i znalazło się miejsce w serialu, ale w dwugodzinnym filmie już nie. 

    Zauważalnym problemem Burtona jest również zbyt hojne otwieranie przed nim portfela przez producentów. 150 milionów dolarów składające się na budżet „Mrocznych Cieni” pozwoliło na bogate użycie efektów komputerowych, jednak to nie w nich tkwił urok wcześniejszych filmów reżysera, czego on sam wydaje się być nieświadomym. Burton zawsze podziwiany był za towarzyszące jego filmom namacalne  rękodzieło – scenografię, kostiumy, rekwizyty. Nie ważne jak bardzo dziwaczne i nieposkromione jego myśli przekształcone zostaną na piksele, zawsze wywołują efekt odwrotny od zamierzonego – zamiast uwiarygodniać świat przedstawiony, wydają się sztuczne i sprawiają wrażenie pójścia na łatwiznę. Widz Burtona chce uwierzyć, że pokręcony, groteskowy świat z głowy reżysera może chociaż na chwilę stać się obecny fizycznie, by następnie zostać zarejestrowanym przez kamery w ramach udokumentowania jego istnienia. Wszystko to co doklejone zostaje w postprodukcji, jest w jego oczach fałszerstwem. Pokazały to już wcześniej „Charlie i fabryka czekolady” oraz „Alicja w Krainie Czarów”.


    Sytuacja nie jest jednak jeszcze na tyle zła, żeby stwierdzić, że najnowsze dokonanie Burtona jest już tylko mrocznym cieniem jego znakomitych filmów z przełomu lat '80 i '90. Film ma bowiem wiele autentycznie zabawnych momentów, cieszy oko sprawną realizacją, w przeważającej mierze jest dobrze zagrany. Daje satysfakcję rozkoszowania się swoją zamierzoną kiczowatością w stylu legendarnych produkcji Hammer Films. Bywa wspaniale przedramatyzowany zgodnie z estetyką telenoweli. Bez kompleksów przewidywalny, z podniesionym czołem doprowadza fabularny schemat do podręcznikowego, ale jakże satysfakcjonującego końca. 

    Jednak  ponad wyżej wymienionymi aspektami, podczas seansu „Mrocznych Cieni”, góruje wrażenie wcale niechcianej przez widzów wtórności. Tak jakby ktoś stwierdził, że należy usystematyzować filmowy produkt Tima Burtona, tak samo jak jedzenie w sieci fast food. Każdy je przecież lubi, bo sporządzane według ujednoliconego przepisu, zawsze i wszędzie smakuje tak samo, pozwalając uniknąć przykrej niespodzianki. Budzi to obawy, że z biegiem czasu Burton, może nawet nie do końca będąc tego świadomym, zostanie zdegradowany ze stanowiska szefa własnej kuchni do roli reklamowego klauna.

Damian Słowioczek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz