czwartek, 23 lutego 2012

WSTYD


Białe plamy na sumieniu…

Mężczyzna, na oko trzydziestoparoletni. Szlachetne, choć nieco ostre rysy, wysokie czoło. Intrygująca, skupiona twarz; głębokie i zamyślone spojrzenie. Silne, szerokie ramiona. Leży w błękitnej pościeli, głęboko się nad czymś zastanawia. Napięcie wręcz zastyga w powietrzu – tak, jak kamera. Nagle otrząsa się z refleksji, odrzuca pościel i wstaje, a na tle porzuconego łóżka pojawia się napis: „Wstyd”. 


Brandon (Michael Fassbender) – przystojny, dobrze sytuowany i spełniony zawodowo – zdaje się być typowym wielkomiejskim siglem. Ma własne mieszkanie i stabilną pracę, grupkę kolegów – choć nie bliskich, to stałych; regularnie się odżywia i uprawia jogging, słuchając przy tym muzyki klasycznej. Ma swoje małe grzeszki – częste imprezy, przelotne znajomości, czasem nawet wizyty prostytutek. Nic jednak nie świadczy o problemie, w jaki jest uwikłany.


A jest on tyle poważny, co nietypowy: uzależnienie od seksu. Seksu pozbawionego jakiegokolwiek związku ze sferą emocjonalną. Każdą wolną chwilę Brandon poświęca na przeglądanie pornograficznych pism, oglądanie filmów, korzystanie z seks-serwisów i seks-usług. Bo choć mógłby mieć każdą kobietę (co doskonale widać w barze, gdzie w objęcia ciśnie mu się atrakcyjna blondynka, bezskutecznie podrywana przez jego szefa), to swojego uroku nie nadużywa – bierze tylko wtedy, gdy inicjatywę przejmuje druga strona. Za seks woli płacić, nie mieć żadnych zobowiązań, traktować go jak usługę, jak towar na sprzedaż. Dla Brandona realizacja erotycznych fantazji nie ma bowiem nic wspólnego z uczuciowym zaangażowaniem - jest jedynie sposobem na nudę, stres i emocjonalną pustkę.


Być może wynika to z jego niejasnej relacji z młodszą siostrą, Sissy (Carey Mulligan), która nagle pojawia się w mieszkaniu – i życiu – Brandona. Początkująca piosenkarka, niebezpiecznie balansująca na granicy pomiędzy dziewczęcą niewinnością a wyuzdaną kobiecością, wprowadza wiele zamieszania w uporządkowaną, przynajmniej z pozoru, rzeczywistość Brandona; wymaga uwagi, opieki i czułości. Czy tylko braterskiej? Rodzeństwo dźwiga brzemię tajemnicy, mrocznego rodzinnego sekretu, ich relacje pełne są niedopowiedzeń, wzajemnych pretensji i napięcia – także seksualnego.




Istotną rolę w filmie pełni miasto – legendarny Nowy Jork, świątynia sukcesu i (nie)spełnionych marzeń, grzechu i przyjemności. Pokazany z wielu perspektyw – z przeszklonego apartamentu Brandona, kolejno zmieniających się przecznic (podczas joggingu bohatera), z perspektywy nadbrzeża, wnętrz obskurnych lokali, taksówek, szemranych brooklyńskich zakamarków – napędza działania bohaterów, prowokuje ich zachowania, kusi i obnaża słabości, wciąga niczym wir i nieustannie ciągnie na dno. Oplątuje siecią namiętności, które – czy to tłumione w sobie, czy też skierowane na świat – prędzej czy później okażą się zgubne. Znakomicie oddaje to dynamiczny, ostry montaż, który przeplatany jest długimi, statycznymi ujęciami. Budują one napięcie między bohaterami, ilustrują ich pełne emocji relacje. Na szczególną uwagę zasługują tu bliźniacze sceny podrywu w metrze (jedna z nich otwiera, druga zamyka film) oraz kłótnia rodzeństwa, podczas której wyciągane są stare brudy, wzajemne pretensje i gorzkie oskarżenia. Rozmowa ta – a także jej następstwa – oboje kosztować będzie wiele... 


„Nie jesteśmy źli. Tylko pochodzimy ze złego miejsca” – mówi Sissy, chcąc usprawiedliwić zarówno siebie, jak i brata. Jednak żadne z nich w to nie uwierzy. Bo bohaterowie nie ufają sobie samym, nie ufają swojemu osądowi. Wątpią, czy ich sumienia mają jeszcze jakąkolwiek wartość, boją się nimi kierować.


Historię życia rodzeństwa znakomicie opisują słowa piosenki, którą Sissy wykonuje w barze –  kultowy „New York, New York” w zmysłowej, swingowej wersji opowiada historię człowieka, który przybywa do Nowego Jorku, by spełnić marzenia i pożegnać małomiasteczkowe smutki, zacząć wszystko od nowa, lepiej. Jednak „New York, New York” to miasto, które wymaga walki, miasto niebezpieczne: kuszące skarbem, ale i pełne pułapek. W jedną z nich – uzależnienie – wpada Brandon; w inną – emocjonalną niestabilność – Sissy. Czy rzeczywiście będą na siłach zdecydować, jak dalej potoczy się ich życie, czy zmienią jego bieg?


I want to wake up in a city 
That never sleeps 
And find I’m a number one 
Top of the list 
King of the hill 
A number one 

These little town blues 
Are melting away 
I’m gonna make a brand new start of it 
In old New York 

And if I can make it there 
I’m gonna make it anywhere 
It’s up to you 
New York, New York 
New York


Oboje toczą pojedynek z miastem – miastem, które nie śpi, fascynuje, które jest legendą. Wiele w filmie małych smutków, drobnych rozczarowań i codziennych problemów, które poskładane w całość tworzą przejmujący obraz jednostki przegrywającej swoje życie na wszystkich – może oprócz materialnego – frontach. Bohaterowie nie radzą sobie z emocjami, ich świat ma kolor smutku – blue; jest to barwa w filmie dominująca – niemal wszystko z czasem nabiera błękitnego, zimnego, metalicznego połysku.


Na wyróżnienie zasługuje bez wątpienia aktorstwo: zarówno Michael Fassbender (kilkukrotnie zresztą za tę rolę nagradzany, m.in. na MFF w Wenecji), jak i Carey Mulligan, po raz pierwszy współpracująca z reżyserem, kreują postaci pełnowymiarowe, rozdarte, o skomplikowanych charakterach, doświadczeniach i emocjach. Wiele trudnych, intymnych scen, wszechobecna nagość, liczne, odważne sceny seksu, które młodej aktorce przyniosły podobno konflikt z matką – wszystko to zasługuje na głębokie uznanie, jest wiarygodne i zagrane z pełnym zaangażowaniem. Fassbender, po raz drugi współpracując z McQueenem (pierwszy raz spotkali się na planie pełnometrażowego debiutu reżysera, głośnego „Głodu”), znów mistrzowsko wciela się w swą postać, wręcz wchodzi w jej skórę. Ponownie wiele miejsca poświęca się ciału człowieka, jednej z fascynacji i obsesji McQueena. W odniesieniu do „Głodu” jego znaczenie zmienia się całkowicie – w pierwszym filmie ciało było sposobem ucieczki, wyzwolenia się (nawet za cenę śmierci), we „Wstydzie” staje się pułapką, od której nie można uciec, jest kolejnym z determinantów działań bohatera. To potrzeby ciała wysuwają się na pierwszy plan, liczą się daleko bardziej niż emocje.


„Wstyd” to film skomplikowany, trudny. I choć zdaje się wyróżniać jeden temat – seksoholizm oraz kryzys związków, jakie możemy we współczesnym świecie obserwować – jest tak naprawdę obrazem wielopłaszczyznowym, w którym wątki przeplatają się i nakładają na siebie, tworząc sieć problemów, w której seks jest tylko jednym z oczek. Wszak dramat uzależnienia jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej, jednym z symptomów zagubienia, jakiego doświadcza bohater. Jego przyczyny leżą jednak o wiele głębiej. McQueen nie daje pełnej i jasnej odpowiedzi, gdzie i kiedy się one zaczęły, przywilej domysłów i spekulacji pozostawia widzowi. Jego film jest  kontrowersyjny, nierzadko balansujący na granicy dobrego smaku, politycznie i moralnie niepoprawny - czy nie taki właśnie, jaki jest nasz świat? 


Wstyd nie zobaczyć – bo to kino aktualne, nowatorskie i bezkompromisowe. Warto – choćby po to, by móc zająć stanowisko w debacie nad dziełem, która bez wątpienia będzie burzliwa i zacięta.


Patrycja Calińska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz