niedziela, 1 lutego 2015

"Teoria wszystkiego", reż. James Marsh

Miłość, fizyka i miernota 

“Nie mam szacunku do filmów biograficznych. Stanowią tylko pretekst dla aktorów, którym marzą się Oscary. To zepsute kino” - powiedział w jednym z wywiadów Quentin Tarantino, w swoim stylu podchodząc do tematu bardzo radykalnie; jednak biopic to rzeczywiście specyficzna gałąź głównonurtowego kina. Mierzący się z tym gatunkiem reżyser ma do dyspozycji “najlepsze historie” (bo pisane przez życie), którym nie sposób zarzucić odrealnienie (bo mają immunitet produkcji “opartych na faktach”); stanowią pole do popisu dla aktorów, których wielkość lub nieudolność łatwiej dostrzec widzom, znającym odgrywane przez nich autentyczne postacie. Flimy biograficzne zdają się rokrocznie mieć niejako z góry zapewniony szereg nominacji do najważniejszych amerykańskich nagród. Skąd zatem biorą się tak częste artystyczne porażki tych - zdawałoby się - samograjów? “Teoria wszystkiego” od razu nasuwa kilka odpowiedzi.

  Nie sposób uniknąć porównań z “Pięknym umysłem”. Twórcy “Teorii..” mieli do dyspozycji te same karty, którymi Ron Howard tak zręcznie rozegrał opowieść o Johnie Nashu, że rozbił oskarowy bank. Historię Geniusza - wybitnego fizyka (tutaj: Stephena Hawkinga); jego Choroby (stwardnienie zanikowe boczne); i wreszcie Wielkiej Miłości.


“Jestem pewien, że tajemnica Wszechświata ma coś wspólnego z seksem. Może o tym zrobisz swój doktorat - o fizyce miłości?” - mówi Stephenowi przyjaciel w jednej z pierwszych scen filmu, dając jasno do zrozumienia, co stanowi dominantę “Teorii”. Wybitność Hawkinga i jego choroba stanowią tylko pole do sprawdzenia potęgi uczucia, które połączyło go z Jane. Stąd reżyser od początku buduje swój film na kontrastach, na których ścierają się te dwie osobowości: wiara ze scjentycznym ateizmem, dziewczęca śmiałość z introwertyzmem naukowca.  Jane pisze doktorat o średniowiecznej poezji hiszpańskiej, Stephen zaś wyjaśnia jej co i rusz podstawowe założenia swoich prac (co stanowi rzecz jasna szansę przybliżenia ich również widzom - głównie za pomocą prostych schematów i wizualnych metafor). 

Na dychotomii opiera się również prezentacja w filmie choroby Stephena i walki z nią. W pierwszej części filmu liczne są ujęcia ukazujące piękno ciała ludzkiego w nieskrępowanym ruchu (otwierająca scena to zresztą szalony pęd na rowerze młodych studentów). Po nich nie potrzeba wiele, by ukazać mękę paraliżu. Twórcy nie idą tu w kierunku pornografii cierpienia, niewiele w “Teorii…”  naturalistycznych obrazów ludzkiej niemocy. Nie są one jednak potrzebne, by nagrodzony już Złotym Globem Eddie Redmayne przekonująco odtworzył kolejne stadia choroby. Felicity Jones nie daje się przyćmić; jej Jane - równoprawna bohaterka pierwszoplanowa - jest wiarygodna i jako niepewna siebie studentka, i jako zmęczona nieustanną opieką nad mężem kobieta. Jeżeli Tarantino miał rację, że filmowe biografie to tylko pretekst do nagradzania aktorów, to obsada ”Teorii…” całkiem nieźle wykorzystała swoją szansę.


Film grzęźnie jednak na mieliznach scenariusza i powiela, niestety, grzechy “bezpiecznych”, mdłych biografii; zamierzona subtelność (która była tutaj niezbędna, jako że wśród widzów będą z pewnością również państwo Hawking) okazuje się być nudą. Sceny układają się w sinusoidę porażek i sukcesów, zwątpień i nadziei, która usilnie stara się nie wytrącić widza z dobrego samopoczucia. Nie byłoby, być może, nic złego w tym ciągłym poklepywaniu po plecach widza do wtóru zapewnień, że “wszystko będzie dobrze” - gdyby nie uderzano w sentymentalne, patetyczne tony z taką częstotliwością i brakiem wyczucia. O ile romantyczną scenę w kościele tłumaczyć może chęć “usprawiedliwienia” Jane (o jej książkę oparto scenariusz), to przy finałowej przemowie chce się zgrzytać zębami.

Teoria wszystkiego to - jak mówi w filmie Stephen Hawking - “jedno eleganckie równanie, którym można wyjaśnić wszystko”.  Pozostaje jedynie hipotetyczna; dotychczasowe jej poszukiwania, chociaż nie ustają, spełzają na niczym. “Teoria wszystkiego” zaś jest próbą uchwycenia w dwugodzinnym obrazie fenomenu wybitnego fizyka. Tu również nie można mówić o sukcesie. Wyszedł film “niedzielny”, który bardziej niż do kina pasuje do telewizji. Raz jeszcze przytoczę fragment wypowiedzi Tarantino: “Jeżeli opowiadasz czyjeś życie od początku do końca, wyjdzie ci cholernie nudny film. Zrobisz komiksową wersję jego życia”. James Marsh rozpoczął na czasach studenckich Hawkinga i skończył 30 lat później, ale efekt pozostał ten sam.

Mateusz Godlewski

Teoria wszystkiego (Theory Of Everything), Wlk. Brytania 2014
reż.: James Marsh, scen.: Anthony McCarten, zdjęcia: Benoît Delhomme
wyst.: Eddie RedMayne, Felicity Jones, Charlie Cox, Emily Watson

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz