piątek, 13 kwietnia 2012

„Nie śnię o złotym runie” – z Agnieszką Grochowską – przed rozdaniem Orłów – rozmawia Gabryś Krawczyk

Chodzą słuchy, że za młodu mordowałaś... To prawda?

Tak, mordowałam, lecz tylko na scenie.

Kto obsadza w roli morderczyni dziewczynę o tak subtelnej urodzie?!

Ja sama... W dodatku ja sama napisałam dla siebie tę rolę. Byłam w Ognisku państwa Machulskich, a zajęcia kończyć się miały egzaminem na instruktora teatralnego. Można było oczywiście wziąć utwór uznanego twórcy, ale ja najwidoczniej postanowiłam sama zmierzyć się z materią pisania. Stworzyłam sztukę, w której kogoś morduję, po czym zaczynam rozmowę ze swoimi zmysłami. Żeby było śmieszniej, w roli bodajże węchu obsadziłam Julkę Kijowską. Tak poznałyśmy się jakieś 20 lat temu i nasza znajomość trwa do dziś. W tym roku grałyśmy razem we „W ciemności”.

Obie więc pewnie jesteście rozgoryczone werdyktem Amerykańskiej Akademii Filmowej?

Trudno obiektywnie się do tego odnieść, bo przecież dwoma nogami stoi się za swoim projektem, z całych sił mu kibicuje – nieważne jak genialna jest konkurencja. Tak było i w tym przypadku: totalny sentyment wziął górę. Tym większy żal – byliśmy przecież tak blisko. Oceniając jednak z perspektywy widza: „Rozstanie” cenię ogromnie. Jestem dumna ze współtworzenia „W ciemności”, ale film Irańczyków jest w moim przekonaniu arcydziełem.

Podobnie jak zwycięzca głównej nagrody, „Artysta”?

Nie, jak „Drzewo życia”! Dziwię się, czemu film Malicka nie został nagrodzony w żadnej kategorii, choćby za zdjęcia. W „Artyście” genialny jest jedynie piesek. Tak po prawdzie, to pierwsze 40 minut jest świetne. Problem w tym, że przed nami jeszcze godzina, która już nie jest tak dowcipna i barwna jak początek. Jedyna radość to właśnie piesek, którego przez następne 60 minut z niecierpliwością wyczekujemy. Zakładając, że Akademia ma nagradzać filmy genialne, tegoroczny werdykt jest absurdalny.

 
Miejmy nadzieję, że wyniki Orłów będą mniej kontrowersyjne. Jesteś przecież nominowana.

W tym wypadku już sam sposób nominacji jest bardzo dziwny. O kategorii, w której aktor kandyduje do bycia nominowanym, decyduje producent. Byłam zaskoczona nominacją w grupie, w której kandydatkami do nagrody są Roma Gąsiorowska i Agata Kulesza. To ich role są pełnowymiarowymi postaciami pierwszoplanowymi i to o nich przede wszystkim traktują oba filmy. Natomiast moja kreacja nawet jeśli jest najważniejszą kobiecą rolą, to zdecydowanie drugoplanową w całym obrazie. Poza tym jest jeszcze kwestia rozróżnienia postaci mojej i Kingi Preis. Można się zastanawiać, która jest ważniejsza. W rezultacie obie mamy nominacje w swoich kategoriach i jest to bardzo miłe. Myślałam po prostu, że gram postać drugoplanową... Oczywiście cieszę się, że doceniono moją pracę.

Długo pracowałaś nad rolą?

W Polsce nie można pracować długo nad kształtowaniem postaci. Zwyczajnie nie ma na to czasu. Ekipa nie dostaje kilku miesięcy na przygotowanie się do filmu. W przypadku „Wałęsy” np., informacja o moim uczestnictwie zapadła tydzień przed zdjęciami. Gdyby nie książka pani Danuty, mogłabym strzelić sobie w głowę albo zwyczajnie zrezygnować.

Co zatem robisz? Metody aktorskie nie pomagają?

Idąc do szkoły teatralnej, myślałam, że jest ich znacznie więcej. Dziś przygotowując się do filmu, po przeczytaniu scenariusza, zawsze szukam podstawowych źródeł, które mogą być dla mnie inspiracją. W przypadku „Wałęsy” sytuacja była pod tym względem idealna, bo postać, którą gram, napisała autobiografię. To oddało ducha tej osoby, jej sposób widzenia wydarzeń, które będą przedstawione. W ramach przygotowań do „W ciemności” przeczytałam, poleconą mi przez znajomą, „Spowiedź” Caleka Perechodnika. Są to autentyczne zapiski Żyda z Otwocka. Swoją drogą w życiu nie czytałaś czegoś tak wstrząsającego. Tak jak przy ostatnim projekcie, za każdym razem staram się szukać kontekstu opowieści filmowej – czegoś, co jest poza tą historią, ale do czego również się odnosi.

Czyli starasz się odnaleźć „ducha epoki”, by lepiej zrozumieć czasy i kontekst całej historii. A jak przygotowujesz się do samej gry? Masz jakąś metodę na postać?

Zastanawiam się oczywiście nad konkretnymi scenami – co moja postać mogła myśleć przy danej kwestii. Zastanawiam się również, co mogła robić poza daną sceną. Staram się określić wolę osoby, to, kim jest i do czego zmierza. Szukam ewentualnego punktu zwrotnego, w którym bohaterka się zmienia.

A czy, prócz analizy psychologicznej, istnieją rzeczy czysto materialne, które przy kształtowaniu postaci są dla ciebie ułatwieniem?

Na większość castingów chodziłam w jakiegoś rodzaju kostiumie – i jest to dla mnie wielkie ułatwienie. W przypadku przygotowań do odegrania Danuty Wałęsy, musiałam ściąć włosy. Niby drobnostka, ale równocześnie pomocne wyrzeczenie. Po obcięciu pół metra włosów, człowiek inaczej na siebie patrzy, ma po prostu inną twarz. W dodatku inaczej wygląda, gdy jest filmowany: ubrania z lat '70 i '80 również robią swoje.

Wolisz pracować nad postacią w spokoju, według własnego planu, czy kształtować ją „na gorąco”, gdy wszystko dzieje się na planie?

Będąc młodą aktorką, myślałam, że planowanie wszystkiego jest niezbędne w pracy aktora. Prawda jest jednak taka, że przed kamerą nie da się ukryć swojej aktualnej formy. Rozprowadza się pewien rodzaj aury, który jest – bo inaczej się nie da. Jedyne, co można zrobić, to skorzystać z tego, jaką się jest w teraźniejszości. W przypadku prac nad „Wałęsą” dużo rzeczy tworzy się w trakcie zdjęć. Obecność dzieci sprawia, że nie planuję tego, jak zagram w poszczególnych scenach. Wprowadzają one na plan dużo spontaniczności i trochę chaosu. W jakimś sensie robią, co chcą. Skoro niektóre są tak małe, że nie rozumieją słów do nich skierowanych, inaczej się nie da. I to jest w tej pracy najświetniejsze. Takie momenty pozwalają otworzyć się na to, co inni przynoszą na plan. Robert Więckiewicz np., który i tak jest podobny do swojej postaci, przez charakteryzację i to, jak świetnie sobie radzi, sprawia, że mam poczucie, iż rozmawiam sobie z Wałęsą, siedząc w kuchni, w 2012 roku... I to jest fascynujące!

Czy grając w filmie historycznym, czujesz spoczywający na tobie wyjątkowy kapitał zaufania, jakąś większą odpowiedzialność? Nie masz poczucia, że ten gatunek bardziej zobowiązuje?

 Staram się nie myśleć w ten sposób, choć na pewno jest w tym trochę racji. Szczególnie w ostatnim przypadku: gram kogoś, kto nie dość, że jest legendą, to jeszcze żyjącą... Pocieszam się jednak, że najgorzej ma Robert. Gdy uświadomiłam sobie, że nie wygram konkursu na sobowtór Wałęsy, postanowiłam trochę odpuścić. Na początku co prawda byłam przerażona, myślałam, że to jakiś obłęd i nie dam rady. Moja trudność wynikała z tego, że pani Danuta nie jest znowu tak charakterystyczna, a ja nie dowiem się tak naprawdę, jaka ona jest (nawet po przeczytaniu jej książki). W którymś momencie musiałam to zostawić – sama pani Danuta powiedziała, że to przecież tylko film. I miała rację. Umówmy się: granie w filmie zawsze jest stresujące, nawet jeśli robi się to po raz dwudziesty. Nikt jednak nie przystawia mi pistoletu do głowy. Nie powinnam rozpaczać, że jakaś aktorka zrobi to lepiej. Toż to głupie...

No tak, aktorka, która w repertuarze ma m. in. morderczynię, prostytutkę („Południe-Północ”), Żydówkę z czasów wojny („W ciemności”), Danuty Wałęsy obawiać się nie powinna. Czy jednak dzisiaj, z perspektywy czasu, jakiejś roli żałujesz?

Trudno powiedzieć, że żałuję. Ubolewam jedynie, że od 2006 roku jestem kojarzona z „Tylko mnie kochaj”, podczas gdy przed tym zagrałam m. in. w „Warszawie” i „Pręgach”. Pamiętam, że miałam wtedy jakieś dziesięć ról w teatrze w sezonie i gdy zaproponowano mi udział w „Tylko mnie kochaj”, pomyślałam, że potraktuję to jak swego rodzaju odskocznię. Byłam początkującą aktorką i niechęć do grania w serialach sprawiła, że ta de facto naiwna historia, tak różna od mojego codziennego repertuaru, mimo wszystko przekonała mnie. Bałam się później, że łatka komedii romantycznej nigdy się ode mnie nie odczepi. W 2008 roku miałam na koncie prawie 20 filmów, z czego część – przez polskich widzów w ogóle nie znana – była robiona za granicą. A mimo to ciągle kojarzona byłam z komedią romantyczną.

W dużej mierze to wina telewizji, nieustannie powtarzającej jeden repertuar, a trochę i dystrybutorów. Nominowane w Locarno w konkursie głównym polsko-belgijskie „Stepy” w reżyserii Vanji d'Alcantary (za które otrzymałaś nagrodę dla Najlepszej Aktorki na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Ostende w Belgii) również nie są w Polsce znane.

I to jest dziwne. Swoją drogą, to było niesamowite doświadczenie wolności – grać w „Stepach”. Spędziłam na jakimś odludziu, w stepach właśnie, jakieś dwa miesiące i czułam się jak Alicja w Krainie Czarów. Nikt w Polsce filmu nie widział – szkoda mi tym bardziej, że z tej roli jestem najbardziej zadowolona. No ale cóż... Zapewne dużo łatwiej jest wyprodukować film, niż go później dobrze dystrybuować. Najwyraźniej nie ma jeszcze w Polsce możliwości, by rozpowszechniać film robiony w Kazachstanie.

Autopromocja nigdy nie zaszkodzi.

Z jednej strony – np. gdy gram w niskobudżetowym projekcie u pracującego w Stanach Janusza Kamińskiego – nie przychodzi mi do głowy nakręcać informację o tym, że Grochowska gdzieś zagrała. Wydaje mi się to bezsensowne – puszczanie pustych wiadomości na zasadzie: ktoś kichnął i wszyscy muszą o tym wiedzieć. Jesteśmy zalewani tym nieustannie. Chętnie jednak dowiedziałabym się, co teraz robi w Londynie Agata Buzek. Wiem, że robi fajne rzeczy z ciekawymi ludźmi – i do tego moja wiedza się ogranicza. Nigdzie nie można o tym przeczytać, a szkoda – i to jest ta druga strona medalu.


Jak oceniasz polską produkcję i dystrybucję filmową w porównaniu ze skandynawską? Grałaś w norweskim „Upperdog”, zapewne masz więc porównanie. 

Ilekroć jadę na jakąś premierę do Norwegii czy Belgii, przenoszę się w inny odbiorczy świat. O każdym rodzimym filmie jest tam głośno. Tamtejsze kinematografie są znacznie mniejsze i stąd to zamieszanie. Jeśli film się spodoba, to ogląda go w takiej Norwegii 5 milionów mieszkańców, czyli wszyscy. A po powrocie do kraju mam czaswe poczucie, jakby nic sie nie działo. Bardzo trudno w Polsce utrzymać się aktorowi tylko z gry w filmach.

Nie możesz jednak narzekać na brak propozycji. Przez ostatnie kilka lat robisz średnio trzy filmy rocznie, a premiera „W ciemności” musiała tylko przyspieszyć twoją karierę. Czy, mimo bogatej już filmografii, masz jakieś niezrealizowane filmowe aspiracje?

Chciałabym, grać różne rzeczy. Dlatego cieszę się, że najpewniej jesienią będą miały miejsce dwie „moje” premiery – „Wałęsy” i „Bez  wstydu” – debiutu Filipa Marczewskiego. Gram tam z Mateuszem Kościukiewiczem rodzeństwo o dwuznacznej relacji.

Będzie zatem głośno, jako że film ma traktować o grzesznej miłości między bratem i siostrą – temacie tabu?

„Bez wstydu” wydaje mi się ciekawym filmem. Jeśli o mnie chodzi, będzie to przełamanie wizerunku z innych zagranych przeze mnie ról.

Możesz zdradzić co nie co o nowym projekcie nominowanego w tym roku do Oscara Janusza Kamińskiego, „American Dream”, w którym również wzięłaś udział?

Wiele mówić nie mogę. Film będzie opowieścią o emigrantach, którzy muszą się obudzić, brutalnie, ze swojego – nomen omen – amerykańskiego snu.

Zdradź chociaż, jakie masz wrażenia z pracy z człowiekiem, który bez wątpienia zrealizował swoje filmowe marzenia.

Janusz jest fenomenalnym artystą. Niewiarygodne jest to, że pracuje praktycznie cały czas. Gdy bierze kamerę do rąk, zachowuje się, jakby kręcił swój pierwszy film i miał nie pięćdziesiąt, a siedemnaście lat. Pokazuje, że jak chce się coś robić, trzeba to kochać – tylko wtedy jest szansa, że zrobi się to dobrze. Inaczej się nie uda. Dziś rozumiem, na czym polega jego totalny sukces.

Tobie nigdy nie śnił się taki „american dream”? Zawsze mówiłaś, że chcesz zostać w Polsce.

Ciężko mi uwierzyć, że dostanę propozycję z Hollywood. Aż takie cuda się nie zdarzają. Z drugiej strony, patrząc na Roberta, który był bliski nominacji do Nagrody Akademii, kto wie... Nawiasem mówiąc, gdy oglądam tego pana z Francji, który dostał Oscara, myślę, że Robert powinien otrzymać trzy takie statuetki. Siedem lat temu było nie do pomyślenia, by europejski aktor został nagrodzony Oscarem – nastąpiła zatem totalna zmiana. W Europie, nie mówiąc już o Polsce, nie zdajemy sobie sprawy, czym może być konkurencja. Hollywood tworzą ludzie – setki nazwisk, które się ceni, które mają niezwykły talent i za którymi stoi w kolejce dziesięć razy więcej innych nazwisk. Wiem, że marzenia się spełniają, ale nie wierzę, że drzwi hollywoodzkich wytwórni nagle się przede mną otworzą i znajdę tam złote runo.

fot. Bartek Trzeszkowski - www.bartekt.blogspot.com 

1 komentarz: