wtorek, 24 września 2013

70. Weneckie Biennale – wspomnienie lata



Podczas gdy za oknem jest szaro, zimno, deszczowo i jesiennie, spróbuję przywołać odrobinę wakacyjnego ciepła, a to za sprawą relacji z weneckiego Biennale, które już po raz 70. odbyło się na słonecznej  wyspie Lido. Był to festiwal wyjątkowy. I to nie tylko z racji okrągłego jubileuszu, ale również ze względu na pokaz specjalny najnowszego filmu Andrzeja Wajdy „Wałęsa. Człowiek z nadziei".

Projekcja poprzedzona była galą przyznania nagrody Persol reżyserowi, który dziękując zwrócił uwagę na to, że „z Wenecji wszystkie drogi prowadzą w świat”. Wspomniał o nagrodzonym tu 55 lat temu filmie „Popiół i diament”, który dzięki temu wyróżnieniu, ujrzał światło dzienne w komunistycznej ojczyźnie. Historia zatoczyła koło – wcześniej w Wenecji zaprezentowano film zakazany w komunistycznej Polsce, teraz odbyła się projekcja opowiadająca o upadku komunizmu. Film był bardzo entuzjastycznie przyjęty przez włoską publiczność. Co więcej, jak tylko Lech Wałęsa pojawił się na czerwonym dywanie, wybuchły brawa (zwykle gwiazdy były witane brawami już na sali, podczas oficjalnej prezentacji przed pokazem filmu). Kiedy aktorzy pojawili się już w Sali Grande, publiczność zaczęła skandować „Solidarność! Solidarność!”. Filmowa reprezentacja (a byli to: Andrzej Wajda z małżonką, odtwórcy głównych ról, czyli Agnieszka Grochowska, Robert Więckiewicz i Maria Rosaria Omaggio, Lech Wałęsa z żoną Danutą, minister kultury Bogdan Zdrojewski) została przyjęta przez publiczność z dużą sympatią i życzliwością.

Andrzej Wajda z małżonką Krystyną Zachwatowicz

                                                  
Bogdan Zdrojewski, Lech Wałęsa, Danuta Wałęsa, Agnieszka Grochowska, Robert Więckiewicz, Maria Rosaria Omaggio

Robert Więckiewicz
   
Jednak 70. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji to nie tylko konkurs główny i pokaz specjalny filmu Andrzeja Wajdy. Podobnie jak w przerwie między projekcjami warto było chociaż na chwilę przejść się na spacer na pobliską plażę (która znajdowała się zaledwie kilka metrów od czerwonego dywanu, sławnych aktorów, reżyserów, błysków fleszy i tłumu fanów, a chwilę po zachodzie słońca było na niej zupełnie pusto, można było odetchnąć od tego całego festiwalowego zgiełku), tak też czasami znakomitym wyborem okazywał się pokaz filmu z sekcji poza konkursowej (może i mniej rozreklamowanego, może i nie tak zasłużonego reżysera, ale za to pozytywnie zaskakującego i odkrywczego). I tak na przykład, godnymi uwagi filmami były te prezentowane w sekcji „Horyzonty” i „Wenecja klasyczna”. Organizatorzy festiwalu dużo uwagi poświęcili młodym twórcom, nierzadko dopiero debiutującym. Ich filmy prezentowane były w dwóch niezależnych sekcjach: „28. Wenecki Międzynarodowy Tydzień Krytyki Filmowej” oraz „Venice Days”. Część z nich stanowiło jedne z ciekawszych i zapadających w pamięć historii. Dlatego właśnie nie filmów konkursowych, a tych mniej rozreklamowanych, co wcale nie oznacza że gorszych, będzie dotyczył ten tekst.

Życie na czterech kółkach

Jedną z takich perełek był film otwarcia „Tygodnia Krytyki Filmowej”, „L’arte della felicità” („The Art Of Happiness”) w reżyserii Alessandro Raka. Była to niesamowita animacja, mogąca przywodzić na myśl „Metropię”, czy „Chico i Ritę”. Głównym bohaterem jest taksówkarz, który jeździ po jednym z włoskich miasteczek i zmaga się z dręczącymi go wspomnieniami. Ponadto spotyka różnych ludzi, którzy w taksówce niczym w konfesjonale zwierzają się ze swoich problemów, wątpliwości, opowiadają mu swoje historie. Podobny pomysł był już wykorzystany w filmie „Diabelska taksówka” („Chicago Cab”) z 1997 roku, a później w spektaklu Studia Teatralnego Koło inspirowanego sztuką „Hell Cab” autorstwa Willa Kerna. Mamy więc całą galerię postaci i taksówkarza rozmyślającego nad swoim losem. Wszystko to zrobione w nieco poetyckim, trochę melancholijnym nastroju. Film jest swego rodzaju manifestem filozoficznym z niesamowitą muzyką w tle.
Twórcy filmu „L’arte della felicità”. W kamizelce – reżyser Alessandro Rak
Również w samochodzie rozgrywa się akcja „Locka” Stevena Knighta (pokaz pozakonkursowy). Jest to doskonały przykład kina drogi. Historia została opowiedziana za pomocą minimalnych środków: jeden bohater, tytułowy Ivan Locke (w tej roli świetnie grający przede wszystkim mimiką twarzy Tom Hardy), który przez cały film znajduje się w samochodzie. Jedzie do Londynu, tam bowiem ma się urodzić jego dziecko. Nie jest to jednak dziecko jego żony, ale kochanki. Właśnie tej nocy, kiedy bohater przemierza autostrady Wielkiej Brytanii, Locke postanawia uporządkować swoje życie, przestać oszukiwać siebie i najbliższych. Rozmawia z żoną, pragnie wyjawić jej prawdę o zaistniałej sytuacji, w perspektywie ma też nadchodzący ciężki dzień w pracy ,a przy tym jest w stałym kontakcie z kochanką znajdującą się w szpitalu. Film jest niezwykle dramatyczny (co naprawdę jest zaskakujące biorąc pod uwagę miejsce akcji) oraz pięknie nakręcony. Cała podróż rozgrywa się nocą, w szybie samochodu odbijają się światła latarń, bohater często pokazywany jest zza szyby właśnie. Zdjęcia mogą przywodzić na myśl impresjonistyczne obrazy, dodają uroku całej historii, sprawiają że film nie jest monotonny.
Twórcy filmu „Locke” przed projekcją w Sali Grande

To idzie młodość

Jednym z częściej podejmowanych tematów (zarówno w literaturze jak i w filmie) jest dojrzewanie. Mam wrażenie, że zwłaszcza w ostatnim czasie powstało wiele opowieści filmowych dotyczących momentu kiedy chłopiec dorasta, przeżywa pierwszą miłość, zaczyna być odpowiedzialny sam za siebie (a nierzadko również i za wybrankę swego serca), jednym słowem – staje się mężczyzną. Mam tu na myśli przede wszystkim „Moją łódź podwodną”, „Kochanków z księżyca. Moonrise Kingdom”, a ostatnio „Królów lata”, czy „Najlepsze najgorsze wakacje”. W ten nurt wpisuje się „La Belle Vie” Jeana Denizota (sekcja „Venice Days”). To także opowieść o tym, jak chłopiec próbuje się usamodzielnić, wyrwać spod władzy rodzicielskiej ojca. Jest to o tyle nietypowa sytuacja, że ojciec jest poszukiwany przez policję. Ukrywa się, ciągle zmienia miejsce zamieszkania, za każdym razem zabierając ze sobą synów, którzy są już zmęczeni tą niekończącą się podróżą, brakiem własnego miejsca na ziemi. Starszy już wcześniej rozpoczął życie na własny rachunek, teraz młodszy chce pójść w jego ślady. Jak to w opowieściach tego typu bywa, musi przeżyć różne przygody (w tym oczywiście pierwszą miłość), podjąć wyzwania, które przynosi mu życie, wyjść z nich obronną ręką, by wreszcie stać się prawdziwym mężczyzną. Był to film z gatunku przygodowych, nawiązujący do typowych utworów tworzonych z myślą o dorastającej młodzieży, takich jak powieści Marka Twaina.

Spotkanie z twórcami „La Belle Vie”

Innym godnym uwagi, chociaż dość przytłaczającym obrazem był słowacki „Razredni sovražnik” („Class Enemy”) Roka Bičeka (pokaz w ramach „28.Weneckiego Międzynarodowego Tygodnia Krytyki Filmowej”). Akcja filmu rozgrywa się w szkole. Jedna z uczennic popełniła samobójstwo, teraz jej rówieśnicy i nauczyciele muszą zmierzyć się z tą traumą. Poszukują przyczyn tej tragedii, które jednak do końca pozostają nieujawnione. Film pokazuje również mechanizmy funkcjonowania placówki wychowawczej jaką jest szkoła. Zwraca też uwagę na to, że coraz młodsi ludzie zmagają się z problemami dnia codziennego, często nie radzą sobie z presją jaką wywiera na nich współczesny świat, nie potrafią sprostać wysokim wymaganiom rodziców i nauczycieli.

Serce nie sługa


„Gerontophilia” Brucea LaBrucea pokazana w sekcji „Venice Days” to, jak łatwo można się domyślić, opowieść o bardzo nietypowej miłości. Młodzieniec, który z pozoru niczym nie różni się od swoich rówieśników – podobnie jak oni nie może dogadać się z rodzicami, do szkoły uczęszcza raz z większym, raz z mniejszym zapałem, ma dziewczynę (całkiem ładną i niezwykle oczytaną miłośniczkę wszystkiego, co rewolucyjne i feministyczne), pod wpływem pewnych okoliczności, odkrywa część swojej seksualności, z której dotychczas nie zdawał sobie sprawy. A mianowicie, kiedy podejmuje pracę jako sanitariusz w domu opieki nad ludźmi starszymi, zaczyna darzyć sympatią jednego z podopiecznych. Chłopak jest zaskoczony i nie mniej przerażony tym odkryciem. Kiedy okazuje się że jego ukochany mężczyzna jest nieuleczalnie chory, młodzieniec porywa go i zabiera w niezwykłą podróż, aby spełnić jego nigdy niezrealizowane marzenie. Historia jest dość nietypowa, ale poruszająca. Zwraca uwagę na to jak ludzie potrafią cierpieć z powodu źle ulokowanych uczuć, do jakich działań są skłonni, kiedy kochają.
Spotkanie z twórcami „Gerontophilii”. Odtwórcy głównych ról: Pier– Gabriel Lajoie, Katie Boland i reżyser Bruce La Bruce
Jednak zwolennikom bardziej tradycyjnego podejścia do miłości, zdecydowanie w większym stopniu przypadnie do gustu „Une promesse” Patrice Lecontea (pokaz poza konkursem). Akcja filmu dzieje się w Niemczech w roku 1912. Głównym bohaterem jest utalentowany młodzieniec (Richard Madden) , który niedługo po ukończeniu studiów dostaje pracę w hucie żelaza jako osobisty sekretarz właściciela (Alan Rickman). Właściciel huty jest już podstarzałym i chorowitym mężczyzną, który ma przepiękną żonę (Rebecca Hall). Jak nietrudno zgadnąć, młodzieniec szybko zakochuje się w uroczej kobiecie. Jednak jest to miłość zakazana, niemożliwa do spełnienia. Wkrótce rozpoczyna się wojna i sekretarz zostaje wysłany na front. Zakochani piszą do siebie tęskne listy, gdzie zapewniają się o gorącym uczuciu jakim się wzajemnie darzą. Po kilku latach wyczekiwania, rozłąka dobiega końca i zakochani mogą wreszcie się spotkać. Jednak rzeczywistość to trochę co innego niż obcowanie ze słowem pisanym. Klasyczny romans odziany w kostium historyczny. Wzruszający, jak tego typu perypetie miłosne i zmagania wewnętrzne zakochanych, walczących między tym co czuje serce, a podpowiada rozum.

Na zakończenie warto wspomnieć o całkiem współczesnej historii miłosnej z filmu „May in the summer” w reżyserii Cherien Dabis (sekcja „Venice Days”). Ta palestyńska reżyserka opowiedziała poruszającą historię o samotności i zagubieniu w świecie, gdzie obok siebie żyją wyznawcy różnych religii oraz ludzie wywodzący się z różnych kręgów kulturowych. Jednocześnie, funkcjonujemy w czasach amerykanizacji każdego zakątka świata oraz wszechobecnego języka angielskiego. Główna bohaterka przybywa do rodzimej Jordanii, aby w gronie rodziny przygotować się do planowanego ślubu. Początek niczym z sitcomu – trzy siostry, które witają się na lotnisku, później jednak pojawia się miejsce na refleksje. Film bowiem naszpikowany jest kontekstami politycznymi. Dziewczęta mają ojca pochodzącego z Ameryki i matkę pochodzącą z Palestyny, żyją więc nieco zagubione między religiami. To może również tłumaczyć wybór głównej bohaterki, która jest chrześcijanką,  a jej narzeczony – muzułmaninem. Rodzice rozstali się jakiś czas temu, co także może być wytłumaczeniem obaw i wątpliwości przyszłej panny młodej – skoro małżeństwo jej rodziców nie przetrwało próby czasu, co stanie się z jej związkiem? Ciekawa jest też postać najmłodszej z sióstr, która ma homoseksualne skłonności. Wszystko to składa się na niezwykle ciepły, ale i nie pozbawiony wątków dramatycznych obraz współczesnej rodziny żyjącej w kulturowym rozdarciu. Z jednej strony jest tradycja, z drugiej religia, a z jeszcze jednej – amerykanizacja i globalizacja. Przedstawiona rodzina składa się w większej części z kobiet, które wzajemnie się wspierają, chociaż nieuniknione są także spory i kłótnie. Jednak przede wszystkim jest tam dużo miłości i wzajemnej troskliwości. Film może przywodzić na myśl obrazy libańskiej reżyserki Nadine Labaki, takie jak „Karmel” czy „Dokąd teraz?”. Pomimo licznych kontekstów politycznych i poważnej problematyki kulturowego i uczuciowego zagubienia , był to jeden z bardziej pozytywnych obrazów zaprezentowanych w Wenecji.    
Spotkanie z twórcami „May in the summer”

Zagubienie i samotność to główne tematy podejmowane podczas 70. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji. Pomimo tej przygnębiającej tematyki, nie można zapomnieć, że festiwal to święto kina, radosne wydarzenie na które czeka się przez cały rok. Zwłaszcza festiwal wenecki, który odbywa się w tak urokliwych okolicznościach przyrody i w tak przyjaznej, jeszcze wakacyjnej aurze. Potem zaś jest o czym rozmyślać przez długie zimowe miesiące.


Palazzo del Casinò – widok od strony plaży
tekst i zdjęcia
Monika Martyniuk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz