środa, 6 marca 2013

„Kwiaty wojny” (2011), reż. Yimou Zhang.


Polityczna orgia z wojną w tle  

    Obraz filmowy niewątpliwie może być polityczny, a niektórzy uważają nawet, że jest polityczny zawsze i to z samej swej natury – już zmontowanie składających się na przyszłą całość elementów jest w pewnym sensie zajęciem jakiegoś stanowiska, ujawnieniem własnej wizji rzeczywistości przed szerszym audytorium. Czasami jednak polityka, i to taka przez duże „p”, staje się materiałem, z którego obraz jest utkany w całości, mimo że próbuje usilnie się przed tym bronić. Neutralnym i chłodnym spojrzeniem na tak zwaną „wojnę z terroryzmem” miał być „Wróg numer jeden”, ale, chwała mu za to, do zupełnej bezstronności jeszcze tu daleko. W tym sensie „Kwiaty wojny”, najnowszy film Yimou Zhanga, mistrza wojenno-przygodowych widowisk w rodzaju „Hero” i „Domu Latających Sztyletów”, nie próbują nikogo zwodzić jakimś pozorem mnogości perspektyw. Tak jak w każdym filmie historycznym robionym z określonego punktu widzenia –  w tym przypadku z perspektywy Dalekiego Wschodu, jego problemów i historii – zostaje tu zachowany pewien wyraźny, także w warstwie wizualnej, podział na bohatera-ucieleśnienie cnoty oraz do szpiku kości złego, cynicznego wroga. Zhang  świadomie zajmuje jasną pozycję w politycznej debacie dotyczącej relacji Chin i Japonii, która zapewne niewiele odbiega od oficjalnie obowiązującej w Chinach interpretacji  pewnych faktów. Tylko czy w tym upolitycznieniu i „rozhistoryzowaniu” pozostaje jeszcze miejsce na sam film? 


    Rzeź Nankinu na przełomie 1937 i 1938 roku, bo to w jej kontekście rozgrywa się obraz Zhanga, pozostaje wielką traumą dla mieszkańców Państwa Środka, a zarazem kością niezgody w stosunkach między Chinami i Japonią. Strona japońska nie chce uznać masowych mordów i gwałtów na nankijczykach za akt ludobójstwa, unikając tym samym wypłaty odszkodowań ofiarom. Zgodnie więc z politycznym kluczem obranym przez reżysera, ekranowa rzeczywistość ma służyć przypomnieniu i zarazem powtórzeniu zbrodni  –  przez odpowiednie dobranie filmowych środków zostaje podkreślony jej bezprecedensowy, ludobójczy charakter. Bez zbędnego pudrowania trupów, bez żmudnych prób dochodzeni do prawdy, Nankin obraca się na naszych oczach w pył, a jedyną wyspą spokoju w tym morzu gruzów jest miejscowa katedra. Żyje tu grupka cudem ocalałych uczennic przykościelnej szkoły, które, osłaniane dniami i nocami przez kilku chińskich żołnierzy, mogą się cieszyc względnym bezpieczeństwem, ale już nie swobodą. Chcą z Nankinu uciec, kiedy więc do wrót katedry puka John Miller (Christian Bale), amerykański grabarz wezwany do pochówku zabitego proboszcza, wszystkie widzą w nim wybawiciela. Cudzoziemiec nie jest jednak typem bohatera, litość czy współczucie to emocje dla niego obce  – za swoje usługi żąda pieniędzy, poza tym pije i urządza sobie w zakrystii melinę. Zgorszenie sieją również miejscowe prostytutki – wprawdzie oficjalnie nie dostały azylu za murami katedry, za to wdarły się tam siła i teraz zaprowadzają własne porządki. To właśnie one, wraz z małoletnimi uczennicami (i w kontraście do nich), są symbolicznym odbiciem japońskich zbrodni – gwałtów, które dotknęły w tamtym czasie większość nankijskich kobiet, bez względu na wiek czy przynależność społeczną . One również okażą się kluczem do ocalenia dziewcząt, współtworząc filmową opowieść o winie i odkupieniu. 


    Niestety to, co od pierwszego kadru zwiastuje kunsztowną wizualnie podróż przez świat wojny i zniszczenia, zaczyna bardzo szybko kuleć od nadmiaru dłużyzn. W warstwie fabularnej „Kwiaty…” są całkowicie podporządkowane logice historycznego monumentu –  to w zasadzie ciąg gatunkowych schematów, znanych świetnie z kina wojennego i melodramatu. Postaci, wepchnięte w konwencjonalne ramy, zaczynają podejmować nieracjonalne decyzje, tracąc tym samym na wyrazistości. Miller, pijak i włóczęga, niespodziewanie przechodzi cudowną metamorfozę, podbudowaną dość wątpliwą (na hollywoodzką modłę) psychologią. Sam stracił kiedyś córkę, więc teraz  decyduje się, w ramach tajemniczego zadośćuczynienia, na bezinteresowną pomoc dziewczętom z katedry. I to w dodatku w księżej sutannie, którą jeszcze niedawno gardził. Równie naiwny mesjanizm przebija z zachowania Yu Mo (Ni Ni), przywódczyni grupy prostytutek. Kiedyś miała szansę na normalne życie i dobrą przyszłość , teraz chce ową normalność zapewnić towarzyszkom wojennych niedoli . Z kolei chińscy żołnierze to prawie wyłącznie bohaterscy kamikadze –  emblematyczną wręcz postacią jest ostatni z obrońców Nankinu, który poświęca własne życie, ratując małoletnie uczennice przed „japońskim” gwałtem. Cała ta pomnikowość została upakowana w formę wizualnie bardzo atrakcyjną, wypełnioną po brzegi efektami specjalnymi z dawkowanym dość oszczędnie slow motion na czele. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że wszystko to ma w zasadzie jeden podstawowy cel – pokazać Japończyków jako bezlitosnych katów i barbarzyńców. Dychotomia „my/oni” narzuca się od początku, a w połowie filmu staje się zwyczajnie drażniąca i niesmaczna. Kiedy Japońscy żołnierze gwałcą uczennice na środku kościelnej nawy, widać w nich tylko dzikie, rozjuszone zwierzęta, pozbawione choćby krztyny ludzkich uczuć. Chińczycy, jeśli zdradzają i kolaborują, robią to wyłącznie po to, żeby ratować swoich bliskich, a ostateczni e i tak giną bohaterską śmiercią. Znane to i ciągle powielane w przypadku wielu „narodowych” kinematografii, z polską w ścisłej czołówce.  Zamierzony cel polityczny zostaje więc osiągnięty, cel artystyczny, jeśli taki w ogóle w przypadku tego filmu istniał – już niekoniecznie. W orgii gwałtu i krwi „Kwiaty wojny” przegrywają ze zideologizowaną historią i , mimo wizualnego kunsztu i krzepiącego zakończenia, pozostają nieznośnie płaskie i tendencyjne.

Marcin Stachowicz 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz