czwartek, 19 lipca 2012

Big things have small beginnings

Stało się. Po prawie dwumiesięcznym opóźnieniu spowodowanym przez mistrzostwa Europy „Prometeusz” w końcu ląduje na polskiej ziemi. Ridley Scott po paru średnio udanych produkcjach powraca do gatunku, który zapewnił mu artystyczną nieśmiertelność. Jego „Obcy” i „Blade Runner” mają pewne miejsce wśród klasyków kina S-F.  Pierwszy skutecznie straszy i przyprawia o bezsenność kolejne pokolenia widzów, drugi to obok „Odysei Kosmicznej” najlepsze dzieło filozofującej odmiany science – fiction. W najnowszym filmie Scott czerpie z obu tych konwencji. Oba tytuły bez cienia przesady można opatrzyć wyświechtaną ostatnio etykietą – „kultowe”. A jak będzie z „Prometeuszem”?
 


Cóż, buddyści mieli rację – wielkie oczekiwania są najczęściej powodem cierpienia. Scott nie miał łatwego zadania. Jego nazwisko, temat, obsada, zapierające dech w piersiach zwiastuny – to wszystko ustawiło poprzeczkę oczekiwań niebotycznie wysoko. Scott jej nie przeskoczył, ale też nie został zdyskwalifikowany. Ci którzy (jak ja) spodziewali się, że dostaną po głowie  kamieniem milowym gatunku, czeka  zawód. Widzowie nienaznaczeni piętnem „alienowego” fanatyzmu, oczekujący wakacyjnego blockbustera mogą się nieźle bawić, bo Scott to Scott i czego by nie nakręcił i tak znajdzie się trzy półki wyżej niż kolejne produkcje Micheala Bay’a.

Obie te grupy na pewno połączy zachwyt nad wizualną maestrią filmu. Zaiste, oglądanie „Prometeusza” na monitorze laptopa powinno być surowo karane. Gdyby Scott nie został reżyserem byłby pewnie malarzem. Cholernie dobrym malarzem. Komponuje kadry z kubrickowskim pietyzmem. Wspomagany przez Dariusza Wolskiego (Scott chyba ma słabość do polskich operatorów) po mistrzowsku operuje barwami, światłem, cieniem i wszystkim innym co widzi twoje oko i sprawia, że nie chcesz go zamknąć nawet na moment. Brytyjczyk znany jest z tego, że jego filmy to prawdziwa uczta dla oka. W „Prometeuszu” przechodzi jednak samego siebie i przeskakuje w filmowym wizjonerstwie (nie sądziłem, że kiedyś to napiszę) Jamesa Camerona. Jeśli tylko macie taką możliwość wybierzcie się do IMAXA – to film stworzony do oglądania w 3D, w przeciwieństwie np. do Avengersów, gdzie ultradynamiczny montaż scen akcji nie pozwalał nacieszyć się obrazem. Tutaj nieziemsko (nomen-omen) piękne kadry są należycie celebrowane. 

 
Wizualnie film Scotta sięga szczytów. Co więc sprowadza „Prometeusza” z kursu obranego na arcydzieło? Scenariusz – pełen bzdur, niezrozumiałych postaw, niewykorzystanych wątków i niewyjaśnionych zdarzeń. Nigdy nie zrozumiem jak można, inwestując w produkcję 140 milionów dolarów, tak lekceważąco potraktować fundament udanego filmu.

Jak już pewnie wiecie ze zwiastunów, wywiadów i innych spoilerów, które zalewały Internet przez ostatnie pół roku, załoga Prometeusza wybiera się na poszukiwania źródeł naszego gatunku. Misją dowodzą Elizabeth Shaw ( godząca gorliwą wiarę w Boga z naukowym powołaniem) i Charlie Holloway (szukający potwierdzenia swojego ateizmu w potencjalnym odkryciu naszego „kosmicznego” rodowodu). Jest jeszcze robot David (współczesna wersja Roy Batty’ego i miłośnik „Lawrence’a z Arabii”), a wszystkich nadzoruje Meredith Vickers (chłodniejsza niż lód Charlize Theron).

 
Do czasu, gdy badacze docierają na znaną z „Aliena” LV-233 historia zachowuje sens i klimat, ba, potrafi zarazić widza entuzjazmem bohaterów i zaintrygować niejednoznaczną postacią Davida (rewelacyjny Fassbender, o którym później). Gdzieś na marginesie zapisane są pytania o istotę człowieczeństwa i wiary  – niepogłębione, ale i nie sprowadzone do banału.

Lądujemy jednak na nieprzyjaznej planecie i scenarzyści wyrzucają logikę do szuflady. Badacze zachowują się jak kandydaci do nagrody Darwina, bohaterowie American Pie wysłani w kosmos, albo co najmniej osoby o ograniczonym instynkcie samozachowawczym po przeszkoleniu typu „widzisz na obcej planecie pływającą wężo-jaszczurkę – dotknij!”, „jesteś zainfekowany przez nieznanego wirusa? To na pewno nic poważnego - nie mów nikomu, zgrywaj twardziela!”. Jasne, można przymknąć na to oko. Ale trzeba by je trzymać zamknięte przez większą część drugiej połowy filmu (a w sumie żal, bo obrazki piękne). Takie sceny potrafią skutecznie zepsuć misternie budowany klimat filmu. Niestety, scenariusz ma więcej dziur niż pokład Titanica i przypomina trochę historię z „Matrixem Reaktywacją” -  tak dużo pytań, tak mało odpowiedzi. Wśród scenarzystów gość od „Zagubionych”. Przypadek?


 Uwaga  SPOILER!
 
Mimo wszystko z optymizmem będę wypatrywać nieuchronnego sequela. Dlaczego? David i Elizabeth. Jeśli coś, poza wizualnym bogactwem, wynosi „Prometeusza” na tę samą orbitę, gdzie znajdują się wymienione na początku klasyki gatunku to są właśnie te dwie postaci. Postać grana przez Noomi Rapace to z jednej strony godna następczyni porucznik Ripley i innych „żelaznych dam” z filmografii Scotta, z drugiej krucha, wrażliwa, pełna naukowego idealizmu marzycielka. Davidowi brakuje uczyć, poczucia zasad moralnych, ale mimo tego wzbudza zrozumienie, a nawet sympatię. Ktoś powiedział, że to najbardziej ludzka ze wszystkich postaci w filmie i, to może trochę przerażające, ale jest w tym trochę prawdy. Oboje powrócą w kontynuacji i to szansa, którą ciężko będzie zmarnować. Może więc z kolejną sagą Ridley’a Scotta będzie tak w cytacie z ulubionego filmu Davida – „Big things have small beginnings”?

Tomek Cirmirakis

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz