środa, 11 kwietnia 2012

„Hans Kloss – Stawka większa niż śmierć”, reż. Patryk Vega


Hans Klops

Cieszy mnie w reakcji ogółu krytyki na „Hansa Klossa” widoczne porzucenie narodowego malkontenctwa na rzecz próby dostrzeżenia dobrych stron tej produkcji. Być może wynika to z faktu, że stawka faktycznie była wysoka – w końcu Kloss to jedna z nielicznych ikon naszej popkultury - i naprawdę wszyscy chcieliśmy, żeby postać ta powróciła na ekrany w wielkim splendorze. Jednak tym razem to we mnie odezwało się poczucie konieczności spełnienia patriotycznego obowiązku wyłożenia pełnej fusów, czarnej kawy na ławę: „Hans Kloss – Stawka większa niż śmierć” jest wielkim rozczarowaniem.

Od czasu kiedy Władysław Pasikowski spuścił ze smyczy swoje „Psy” żaden polski film sensacyjny nie pokazał tak ostrych kłów jak „PitBull” Patryka Vegi. Ten duet „scenarzysta weteran” – „młody zdolny reżyser” miał sprawić, że „Kloss” będzie odmianą, a może i nawet więcej - odrodzeniem rodzimego kina spod gatunku sensacji. Niestety zamiast być wyjątkiem, okazał się niezbitym niczym mięsny klops dowodem na to, że polscy twórcy zupełnie nie czują i nie potrafią robić kina gatunkowego. Nie ma co usprawiedliwiać niedociągnięć „Stawki większej niż śmierć” ogólnymi stwierdzeniami jak „pastisz” czy „konwencja”. Nawet jeśli faktycznie próbowano stworzyć coś na wzór amerykańskiego „kina nowej przygody”, pokazać bohatera podobnego do Jamesa Bonda, a wojnę oblać krwawą groteską w stylu „Bękartów Wojny” to wyszło to na tyle nieudolnie, że lepiej się nawet nie przyznawać, że wzorowało się na czymkolwiek z powyższych, bo to już nawet nie stawia filmu o półkę niżej, ale od razu wynosi go do zarupiecionej piwnicy.

Film Vegi od pierwszych chwil seansu poddaje się reżimowi chaosu, bierze widza na muszkę i ostrzeliwuje go salwami scen, z których każda pędzi w odrębnym, sobie tylko znanym kierunku. Nadążyć za ekranowymi wydarzeniami nie jest łatwo, bynajmniej nie ze względu na wartkość akcji, ale kompletną nieporadność w zbijaniu tego wszystkiego w jednolitą, mięsistą całość. Fabuła sklejona została chyba z pozostałości po scenariuszu potraktowanym serią z pepeszy, co odzwierciedla się w pozbawionym jakiegokolwiek ładu i składu montażu. Przemieszane płaszczyzny czasowe zamiast się wzajemnie uzupełniać i napędzać akcję odsłaniając raz na czas nowe karty, żyją każda własnym życiem wzbudzając wrażenie, jakbyśmy oglądali dwa zupełnie różne filmy, tyle że o tym samym.


Konsekwencją nagromadzenia różnych postaci (w tym dwóch Brunnerów i trzech Klossów) jest brak możliwości stworzenia przez aktorów wyrazistych ról. I tak oto Tomasz Kot jako młody Kloss tylko wygląda dobrze, ekspresję ograniczając do jednej miny. Marta Żmuda - Trzebiatowska stara się jak może, ale niestety jako siedemnastolatka (!) jest równie niewiarygodna co jako prawie pięćdziesięciolatka (!!). Najlepiej w części filmu rozgrywającej się podczas wojny ogląda się Piotra Adamczyka, którego Brunner jest nie tylko doskonałym naśladownictwem serialowej kreacji Emila Karewicza, ale także próbą nadania postaci nowej jakości. Szkoda tylko, że nie zostało mu poświęcone więcej czasu. Także w powojennej części filmu to właśnie szwarccharakter Sturmbannführer Hermann Brunner błyszczy najjaśniej. Karewicz wyraźnie miał frajdę z ponownego wcielenia się w tą postać i wspaniale zabawił się swoją rolą. Ponownie jednak szkoda, że na jego popis cieniem rzucają się fatalnie napisane dialogi, z którymi leciwy aktor wydaje się niekiedy miewać problemy. A jak w tym wszystkim odnajduje się Stanisław Mikulski? Niespecjalnie. Owszem miło go znów zobaczyć w życiowej roli, ale ponieważ jego obydwie postacie nakreślone zostały kompletnie bez charakteru, to koniec końców jest on po prostu kolejnym nazwiskiem w obsadzie.

Pomijając już wszelkie inne niewybaczalne kwestie typu chociażby nie wykorzystanie motywu muzycznego z serialu (!!!), do obowiązku twórców należało w tym filmie sprawy pomiędzy Klossem i Brunnerem zakończyć raz na zawsze, definitywnie i ostatecznie. Tak się jednak nie dzieje. Z najserdeczniejszymi życzeniami zdrowia i sił witalnych dla obydwu Panów, ale ani Mikulski ani Karewicz nie będą żyli wiecznie, jak chciałby tego producent, liczący z pewnością na zapoczątkowanie tym filmem dochodowej serii (co na szczęście dzięki niebiańskiej interwencji już chyba zostało przekreślone).


Po opuszczeniu kina, które stało się na te półtorej godziny poligonem mojej wewnętrznej batalii pomiędzy pustym śmiechem a płaczem z zażenowania, desperacko rozglądałem się za sanitariuszem, który mógłby wstrzyknąć mi w mózg kojącą ból morfinę. Niestety jedynym co znalazło się na osłodę były czekoladowe babeczki, którymi wzorem porzuconej niewiasty starałem się odbudować swoje podupadłe żołnierskie morale i zagryźć gorzki smak srogiego rozczarowania. Obawiam się jednak, że w tym wypadku powojenna trauma będzie trwała znacznie dłużej...

Damian Słowioczek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz