czwartek, 22 marca 2012

"Ostatnia miłość na Ziemi", reż. David Mackenzie

Serce kontra rozum.

Najnowszy film Davida Mackenzie nie daje się łatwo sklasyfikować. Opowieść o uczuciu rodzącym się między dwojgiem ludzi w czasach globalnej apokalipsy czerpie zarówno z melodramatu jak i science- fiction, nie będąc przy tym do końca ani jednym, ani drugim. Już to czyni film trudnym do polecenia komukolwiek. Sprawę pogarsza fakt, że reżyser koncentruje się bardziej na chwyceniu widza za serce, niż troszczeniu się o uwiarygadnianie i racjonalizowanie filmowych wydarzeń. Dlatego zdecydowanie łatwiej do jego wizji przekonają się romantycy niż ludzie stroniący od porywów emocji. Doskonałym świadectwem takiego stanu rzeczy jest chociażby sonda serwisu rottentomatoes.com, gdzie “Perfect Sense” (bardzo niezręczny polski tytuł - „Ostatnia miłość na Ziemi”) zebrał dokładnie tyle samo pochlebnych recenzji, ile krytycznych. Dlatego nie ma co ukrywać, że wybór tej pozycji z repertuaru wiąże się z dużym ryzykiem. Warto je jednak podjąć, bo gdy już dacie się historii wciągnąć, wyjdziecie z kina oczarowani.


Mackenzie stylizuje swoją opowieść na filmowy poemat, niespiesznie prezentując kolejne zwrotki przeplatane powtarzającym się refrenem. Jego rolę pełnią tutaj ataki bliżej nieokreślonej epidemii, która konsekwentnie, jeden po drugim pozbawia ludzkość zmysłów. W godzinie czającej się na horyzoncie apokalipsy los splata ze sobą szefa kuchni Michaela (Evan McGregor) i epidemiolog Susan (Eva Green), którzy raz po raz pozbawiani na co dzień oczywistych dla nich zmysłowych środków wyrazu, muszą wciąż na nowo uczyć się okazywać sobie uczucie z coraz większą subtelnością. Ich relacja staje się dla reżysera bazą pod przedstawienie jak ogół społeczeństwa radzi sobie z przystosowaniem do nowej sytuacji. Ludzie, chociaż pozbawiani węchu, smaku czy słuchu, kontynuują swoje codzienne obowiązki i przyjemności dostrzegając przy tym wcześniej zaniedbane walory choćby najbardziej prozaicznych spraw. Spotkanie z przyjaciółmi potrafi obejść się bez słów, kiedy tylko nauczysz się języka migowego. A kiedy nie czujesz już smaku potraw, znaczenia nabiera ich konsystencja, barwa czy sposób podania.


Eva i Evan to piękny i zdolny aktorski duet. Razem na ekranie wyglądają fantastycznie i tworzą w pełni przekonywującą parę, przy czym to ten drugi nie musi już niczego udowadniać. McGregor już od jakiegoś czasu gra w ekstraklasie, natomiast Green chociaż wydaje się mieć jeszcze trudności z wyjściem z cienia swojego ponętnego ciała, to wciąż nie wypada z pierwszej ligi. Na filarach ich talentu reżyser zbudował solidny i intensywnie emocjonalny przekaz celnie trafiający w potrzeby widzów. Zrobił to na tyle dobrze, że w przypływie euforii można świeżo po seansie stwierdzić, że widziało się niemalże arcydzieło i od razu podejść do kasy po bilet na kolejny seans. Jednak godzina po godzinie, dzień po dniu od wizyty w kinie, kiedy serce nieco się już uspokoi i do głosu zacznie dochodzić rozum, jesteśmy w stanie dostrzec coraz więcej fabularnych niedopatrzeń i braku konsekwencji w kreowaniu przez reżysera jego wizji końca świata. Wtedy to samo stwierdzenie o „prawie arcydziele” staje się głównym zarzutem wobec filmu. Mackenzie kończy historię w momencie, w którym romans bohaterów natrafia na ślepą uliczkę z wysokim murem. Zabrakło pomysłu na jego zburzenie i pchnięcie opowieści o krok dalej. Krok, który mógłby faktycznie podnieść film do rangi dzieła zadowalającego każdego kinomana, bez względu na to czy kieruje się on w życiu sercem, czy rozumem.

Tym co jednak czyni „Ostatnią miłość na Ziemi” dziełem wartym podjęcia wspomnianego na początku ryzyka jest wypływająca z filmu nauka o docenianiu w najbardziej chociażby przyziemnej codzienności faktu, że człowiek doświadcza życia poprzez swoją zmysłowość. „Wychodząc z filmu” - zarówno w sensie jego fabuły jak i po prostu opuszczania budynku kina – czujemy się jakbyśmy odzyskiwali zmysły. To wspaniałe, jak reżyser zdołał wykreować w widzu „odczuwanie” filmu nie tylko podczas seansu, ale także i po nim. Światło rozpraszające ciemności sali razi oczy intensywniej, gwar rozmów bardziej rzuca się w uszy, jedzenie smakuje lepiej, powietrze pachnie świeżej. Po  prostu przez krótką chwilę żyje się bardziej.

Damian Słowioczek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz