środa, 15 lutego 2012

"Moja łódź podwodna", reż. Richard Ayoade

„It’s hard to get around the wind…”

Oto Oliver Tate, (nie)przeciętny brytyjski nastolatek z wybujałym ego i dziwnymi pomysłami na życie. Z pokomplikowanym życiorysem i jeszcze dziwniejszymi rodzicami, którzy genetycznie obciążają go kuriozalnymi przyzwyczajeniami i niezachęcającą fizjonomią. Oto chłopiec, który myśli: „życie można przetrwać jedynie w oderwaniu od otaczającej rzeczywistości”, kiedy wyobraża sobie własny pogrzeb. Chłopiec, który wbrew wszystkiemu – brakowi dziewczyny, perspektyw na przyszłość i chronicznemu poczuciu niezrozumienia – postanawia swoje życie wyreżyserować.

A to wiąże się z pewnymi poświęceniami – kontrolą wszystkiego dookoła i podejmowaniem heroicznej wręcz walki o lepsze jutro (a czasem nawet własny honor).  Będzie więc i seksualny chrzest (w Jordanie), i ratowanie małżeństwa rodziców, i próby naprawiania świata poprzez naiwne „karanie” tych, którzy (w odczuciu Olivera) na karę zasługują. A wszystko to okraszone absurdalnym, brytyjskim humorem – i postaciami na opak.

Bo „Moja łódź podwodna” to bajka w krzywym zwierciadle: główny bohater jest właściwie antybohaterem – skrzyżowaniem (niedojrzałego) allenowskiego neurotyka-mitomana z malkontentem Adrianem Molem; jego ukochana „księżniczka z bajki” – antyromantyczną femme fatal, piromanką, która w związku dzieli i rządzi; rodzice – dwojgiem nieprzystosowanych społecznie odludków, którzy, zamiast kontrolować poczynania syna, zajmują się (odpowiednio) wyginiętymi gatunkami ryb i cyrkulacją energii we wszechświecie – i sami są kontrolowani przez niego (z włączeniem kontroli aktywności seksualnej, wnioskowanej na podstawie natężenia światła w sypialni). No i tytułowa łódź podwodna, która zamiast wyśpiewywanej przez Beatlesów przygody staje się klatką – samotną żeglugą otchłaniami życia.


Problemy, przed którymi staje Oliver, są jednak pełnowymiarowe – i choć przerysowane, skłaniają do refleksji. Bo z każdym kolejnym kadrem piętnastolatek udowadnia nam, że wbrew temu, co twierdzi, nie można żyć w oderwaniu od otaczającej rzeczywistości, że trzeba sprostać jej oczekiwaniom; stawić czoła wydarzeniom, nawet jeśli woli się zostać w domu, popijając w szlafroku wodę z cytryną. Że trzeba podejmować wyzwania, jakie rzuca nam świat (choćby za pośrednictwem piromanki uzbrojonej w kalosze, która sprawdza skalę gotowości do poświęceń).


Wiele w tym filmie nawiązań, zdystansowanych uśmiechów i porozumiewawczego „puszczania oka” do widza – trochę „Amelią”, trochę „Titanikiem”, trochę muzycznymi klipami, które do tej pory kręcił Ayoade. Bez wątpienia jego pełnometrażowy debiut  można uznać za udany – bo choć film jest z gatunku „lekkich”, to jego walory realizacyjne aspirują do kina artystycznego, ambitnego. Kompozycyjna spójność, szeroko pojęta estetyka kadrów i liczne montażowe sztuczki, zgrabnie przemycone z teledysków do filmu,  dodają obrazowi dynamiki, różnorodności i… uroku. Bez wątpienia echem poprzednich dokonań (i starych znajomości) jest też ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Alexa Turnera z Arctic Monkeys, znakomicie podkręcająca brytyjski (nieco garażowy) charakter filmu. Bo, jak mówi ojciec Olivera, „muzyka czyni wszystko bardziej rzeczywistym”.

„Moja łódź podwodna” jest bez wątpienia znakomitą rozrywką, szczególnie na wieczór z przyjaciółmi – i choć może wydawać się filmem naiwnym, to jest to tylko naiwność powierzchowna, nieodzowna, młodzieńcza. Film pozostawia po sobie słodko-gorzką refleksję – prawdziwy posmak życia, któremu trzeba stawić czoła – nawet, jeśli czasem nie mamy na to ochoty. Bo przecież rozczarowania, walka, nieustanna pogoń za marzeniami i ludzie, z którymi ciężko się porozumieć są nieodłącznym element każdej z (mniej lub bardziej podwodnych) rzeczywistości.

PATRYCJA CALIŃSKA

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz