MŚCICIEL I SIKORKI
Lata osiemdziesiąte dały nam
marynarki z wielkimi poduszkami, album „Thriller” Michaela Jacksona i „Top
Guna”. Telewizyjnej widowni dostarczyły natomiast takie tytuły jak „Drużyna A”,
„MacGyver”, czy mniej znany w Polsce „ The Equalizer”. Jeżeli na podstawie tej
właśnie produkcji mielibyśmy decydować o zasadności odgrzewania filmowych
kotletów, ciężar argumentów przechyliłby szalę na stronę tych, którzy
przeszłość – także tę kinową – wolą pozostawić historykom.
Robert McCall (Denzel Washington),
były agent wywiadu, wiedzie spokojne życie, rozpięte pomiędzy monotonną pracą w
sklepie i regularnymi wizytami w barze. Czas spędzany przy ciepłej herbacie
dopełnia lekturą mądrych książek i moralizatorskimi pogawędkami z okoliczną
prostytutką Teri (Chloë Grace Moretz). Gdy dziewczyna zostaje brutalnie pobita
przez alfonsa, McCall postanawia wymierzyć sprawiedliwość oprawcom. Swoim
zuchwałym czynem naraża się hersztowi rosyjskiej mafii, który wysyła za nim
socjopatycznego mordercę z wytatuowanym torsem i charakterystycznym
szczękościskiem (Marton Csokas).
Samotny mściciel, pilnie strzegący
swojej mrocznej przeszłości, święta grzesznica, którą bohater stara się
sprowadzić na dobrą drogę i wreszcie równie inteligentny, co zepsuty bandzior,
który tę dobraną parę usiłuje wytropić i wypatroszyć – problem z filmem Fuquy
nie polega tylko na tym, że odkurza motywy, które swojego czasu powtarzały się
w co trzeciej Hollywoodzkiej sensacji, ale przede wszystkim na tym, z jak
irytującą powagą to robi. Podczas gdy współczesnego widza nudzą już nawet
postmodernistyczne zabawy popkulturową konwencją, Fuqua powraca do tych
wyświechtanych klisz, jak gdyby ostatnie trzy dekady rozwoju kinematografii w
ogóle nie istniały. I tak oto fabryka snów wypuszcza z taśmy produkcję dla
tych, którzy ten okres zwyczajnie przespali. Jedyną nowością, którą znajdziemy
w „Bez litości”, są elektroniczne gadżety jednej z wiodących marek, którymi
ostentacyjnie bawią się bohaterowie.
Fuqua wydaje się jednak nie do końca
zdecydowany na ton, który miałby dominować w jego przydługiej opowieści. Z
jednej strony McCall sypie złotymi radami i życiowymi pseudo prawdami niczym
wierny czytelnik Paula Cohelo („człowiek musi być człowiekiem, a ryba musi być
rybą” - peroruje, tłumacząc nastoletniej prostytutce głębię powieści
Hemingwaya), pozując na mentora i duchowego instruktora zagubionej młodzieży.
Jako dobry wujek i surowy trener jednocześnie, asystuje otyłemu koledze w
żmudnych próbach zrzucenia zbędnych kilogramów i zdobycia wymarzonej posady
ochroniarza. Kiedy temu się udaje, obserwujemy kilka scen nieznośnie kiczowatej
sielanki, w której uśmiechnięci ludzie w blasku letniego słońca poklepują się
radośnie po plecach. Brakuje tylko sceny, w której nasz dobroduszny bohater
dogląda karmników ze słoninką dla sikorek, ale być może jest to jedynie kwestia
nieodpowiedniej pory roku.
Z drugiej strony reżyser nie
szczędzi nam scen bezprzykładnie krwawych jatek, w zwolnionym tempie
pokazujących wbijanie w gardło otwieracza do wina czy łamanie karku. Kontrast
pomiędzy dwoma aspektami tajemniczej natury głównego bohatera wydaje się być
zamierzony, ale jakoś jednak niezbyt przekonujący. Zbliżenia kamery na mściwe
oczy McCalla, który jako doskonale wyćwiczona maszynka do zabijania antycypuje
każda akcję i nastawia w zegarku czas, w jakim zamierza rozprawić się z
bandziorami, wywołują uczucie zażenowania, połączonego z lekką dezorientacją.
Kino gatunkowe, które usiłuje stworzyć Fuqua, niebezpiecznie osuwa się w rejony
swojej własnej parodii.
Ponieważ twórcy „Bez litości” nie
mieli tejże dla swoich potencjalnych widzów, jedyne, co nam pozostaje, to
okazać ją sobie samym i sale kinowe, w których wyświetlają rzeczony film,
omijać szerokim łukiem.
Katarzyna Pochmara-Balcer
„Bez
litości”, reż. Antoine Fuqua, USA 2014.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz