(Auto)demitologizacja legend
Gdyby Andy Warhol tworzył swoje pop-artowe serie w dzisiejszej Polsce, z pewnością bohaterem jednej z nich stałby się Lech Wałęsa. Ten wąs, ta maniera, Matka Boska w klapie marynarki – wizerunek złotoustego prezydenta wyrył się w zbiorowej świadomości i niczym Baudrillardowskie simulacrum zyskał drugie życie w polskiej (pop)kulturze. Teraz ukazuje swoje kolejne oblicze w filmie Andrzeja Wajdy Wałęsa. Człowiek z nadziei.
Wałęsa dziś to konstrukt – poskładany z cytatów, anegdot, ikonicznych zdjęć. I z takich właśnie cegiełek postać tę buduje Wajda: począwszy od charakteryzacji Roberta Więckiewicza poprzez wałęsizmy („Nie chcem, ale muszem”) po mityczne sceny (skok przez płot). Trudno uniknąć tych elementów w biografii najsławniejszego bodaj Polaka, ale trzeba przyznać, że utrudniają stworzenie opowieści o człowieku z krwi i kości.
To człowiek pełen paradoksów – opisuje Wałęsę tłumacz Oriany Fallaci. Ten cytat mógłby służyć jako motto filmu. Wajda nie stawia jednak pytań, lecz owe paradoksy stara się ujednolicić. Białe plamy w biografii bohatera wypełnia fantazją scenarzysty. „Prawdziwe zmyślenie” jest oczywiście pewnym wyjściem z sytuacji, ale akurat w tym przypadku osadza film w ramach klasycznej narracji, której nie podważają niedopowiedzenia. Co nie jest oczywiście wadą, ale nie przydaje także wartości artystycznej.
Moja ilość trochę psuje moją jakość – ten cytat z samego Wałęsy świetnie podsumowuje problem wielości wizerunków byłego prezydenta. Z jednej strony – ikona Solidarności, noblista, „z chłopa król”, z drugiej – telewizyjny warchoł, mąż zaniedbujący rodzinę z autobiografii Danuty Wałęsowej, agent „Bolek”. Na tak grząskim gruncie film próbuje rekreować mit Wałęsy. Tu jawi się jako człowiek prosty, ale zdolny do współczucia i wielkich czynów. Czuły mąż i ojciec, którego Historia oddala od rodziny. Naiwnie podpisuje jakieś dokumenty na komisariacie, bo boi się o bezpieczeństwo żony i dzieci. Z sowizdrzalskim wdziękiem zbywa agentów SB, by w końcu doprowadzić do porozumień sierpniowych. Film kończy przemówienie w Kongresie Stanów Zjednoczonych. Nie jest to więc hagiografia, ale apologia – na pewno.
Tak jak istnieje wiele potencjalnych wersji biografii Wałęsy, tak i ten film ma wiele potencjalnych scenariuszy. Towarzyszy mu wszak promocja książki Janusza Głowackiego Przyszłem, czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy. To, po scenariuszu, kolejne „prawdziwe zmyślenie” pisarza, skłania jednak do refleksji nad filmem, którego nie nakręcono. A właściwie – filmami, bo niczym w Ogrodzie o rozwidlających się ścieżkach Borgesa otwiera się spektrum może sprawniejszych, może bardziej artystycznych, a może po prostu ciekawszych sposobów przedstawienia historii człowieka, który obalił komunizm. Wydaje się, że mając do dyspozycji cały wachlarz możliwości, Wajda poszedł po linii najmniejszego oporu, tworząc w dodatku dzieło będące pewną deklaracją polityczną.
Oprócz fragmentarycznej biografii Wałęsy widz otrzymuje także lekcję historii. Tu znów szereg symboli: stocznia, puste półki w sklepach, czołgi na ulicach, partyjne przemówienia, „Pogoda dla bogaczy”, generał Jaruzelski. Fragmenty dzienników i kronik filmowych, serwowane do znudzenia przy okazji kolejnych rocznic wydarzeń historycznych. Można chwalić za umiejętne włączenie materiałów dokumentalnych do filmu fabularnego czy odtworzenie za pomocą scenografii i kostiumów klimatu PRL, ale to wciąż sfera klisz, stereotypów. Bardziej podręcznik niż kino. Rzetelną robotę profesjonalistów wykonano kosztem opowieści. A kiedyś Andrzej Wajda potrafił przecież opowiadać. Wtedy to historia była tłem dla ludzkich dramatów; dziś wydaje się, że biografia Wałęsy stała się pretekstem do przedstawienia pewnej wizji wydarzeń i prztyczkiem w nos dla jej kontestatorów.
Rodzime biografie filmowe „wielkich Polaków” niestety mają problem z „odbrązowianiem” swoich bohaterów. Zwykle kończy się na laurce lub kronikarskim zapisie pozbawionym walorów artystycznych, będącym li tylko wabikiem na wycieczki szkolne. Wajdzie udaje się uniknąć pierwszej pułapki, widać jednak, że swój film podporządkował raczej względom utylitarnym niż artystycznym. Choć zamiast kolejnej nudnej lektury szkolnej otrzymujemy produkt o lekkim zabarwieniu rozrywkowym wedle zasady „Uczyć bawiąc, bawić ucząc”, to po seansie pozostaje niedosyt. Mikrohistoria ustępuje miejsca wielkiej dziejowości. Brak zbliżeń tworzy bezpieczny dystans. To nie jest film o Wałęsie, ale o jego micie i czasach, w których żył.
Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Mimowolna autodemitologizacja legend staje się faktem. Patrząc dziś na kontrowersyjne wystąpienia Wałęsy, tym trudniej uwierzyć, że, jak powiedziała Oriana Fallaci, taki ignorant został symbolem wolności. Oglądając film Wajdy, trudno zaś uwierzyć, że jego reżyser ma w dorobku choćby Człowieka z marmuru i Człowieka z żelaza. Człowieka z nadziei łączy z jego poprzednikami tylko podobieństwo tytułu.
Marta Wrońska
Tyt.: Wałęsa. Człowiek z nadziei, Polska 2013, reż.: Andrzej Wajda, 127 min.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz