To mógł być powrót króla, bo po chwilowym spadku formy w pierwszej części Hobbita Peter Jackson wraca do gry o tron władcy kina fantasy. Hobbit: Pustkowie Smauga, jakby wbrew nazwie, roi się od monstrów, scen krwawych walk i dosadnych dowcipów, czyli znaków firmowych reżysera. Ta eklektyczna mieszanka patosu i makabreski, filmu akcji, komedii i romansu ujawnia Jacksonowskie inklinacje do kina klasy B, co jest zarówno atutem, jak i wadą filmu.
Krasnoludy, hobbit i czarodziej kontynuują wyprawę po skarby do utraconej ojczyzny Thorina. Podróż nabiera tempa, a jej uczestników czekają nie lada przygody: na swojej drodze spotkają człowieka-niedźwiedzia, krwiożercze pająki, elfy, orków i wreszcie samego Smauga. Akcję ubarwia obecność nowych bohaterów: elfickiej wojowniczki Tauriel (Evangeline Lilly), przeszczepionego z Władcy Pierścieni Legolasa (tak, to znów Orlando Bloom) oraz Barda z Miasta nad Jeziorem (Luke Evans). Losy członków kompanii się rozdzielą: najpierw Gandalf wyruszy na spotkanie Czarnoksiężnika (tu wyraźnie widać prequelowy charakter Hobbita), a bezpośrednio przed wyprawą na Samotną Górę dojdzie do kolejnego rozstania. Wędrówkę urozmaicą liczne sceny efektownych walk i brawurowych pościgów, spośród których dynamiczna sekwencja raftingu w beczkach to prawdziwy popis filmowej choreografii.
Z otwartych przestrzeni łąk bohaterowie zstępują coraz głębiej w ciemność, przez którą prowadzą ich spece ze studia Weta. Trzeba przyznać, że grafikom znów udało się wyczarować nierealnie realistyczne scenerie: niebezpieczną Mroczną Puszczę, leśne królestwo elfów, klaustrofobiczne zakamarki Miasta nad Jeziorem i migoczący złotem podziemny skarbiec smoka. Efekty specjalne to już znak firmowy nowego kina fantasy spod znaku pierścienia, więc tym bardziej rażą drobne niedopracowania, np. trójwymiarowe pszczoły i motyle jakby przeszczepione z cukierkowych animacji Disneya. Z kolei w obliczu godzinnej rozgrywki ze Smaugiem, mimo zachwytów nad precyzją grafiki i płynnością ruchów smoka (powtórka z motion capture), można odczuwać zmęczenie kolosalnymi porcjami efektów specjalnych serwowanymi przez cały film.
Skoro już mowa o smoku, to warto wspomnieć kilka słów o polskim dubbingu. Konfrontacja z podkładającym głos w oryginale Benedictem Cumberbatchem to rzeczywiście wyzwanie na miarę heroicznej sagi, ale Jacek Mikołajczak wychodzi ze starcia obronną ręką. Smok w jego interpretacji ma niepokojący urok, a głos, w odróżnieniu od oryginału nieprzeładowany elektroniką, zbliża gada bardziej do tolkienowskiego wyobrażenia tej inteligentnej bestii niż Jacksonowskich monstrów. Niezawodny Jarosław Boberek wraz z Janem Prochyrą tworzą soczysty duet zawistnych mieszkańców Miasta nad Jeziorem, budząc jednocześnie odrazę i śmiech. Na tym tle blado wypada Łukasz Simlat w roli Barda, a przecież jego bohater z pewnością będzie miał jeszcze sporo do powiedzenia w ostatniej części serii.
Ortodoksyjni fani z pewnością wytkną Jacksonowi niejedno bluźnierstwo przeciw świętemu słowu Tolkiena, z drugiej strony jednak Hobbit świetnie wpisuje się w krąg kultury fantasy. Jest to bowiem znakomity przykład fanfiction, czyli twórczości wielbicieli gatunku. Scenarzyści, z lepszym lub gorszym skutkiem, podjęli próbę wykreowania wielowymiarowego obrazu Śródziemia, korzystając zarówno z literackiego dorobku Tolkiena, jak i własnej inwencji. Same postacie niewystępujące pierwotnie w książce wpisują się bardzo dobrze w koloryt fikcyjnego świata, lecz nowe wątki poprowadzone są dość niezdarnie i film spokojnie mógłby się bez nich obyć. Przynajmniej jednak staje się jasne, dlaczego krasnolud Kili (Aidan Turner) tak nieprzyzwoicie wyróżnia się urodą na tle reszty kompanii – otóż staje się on elementem trójkąta miłosnego, w którym walczy z Legolasem o względy Tauriel oraz żeńskiej części widowni. Wątek romansowy niekoniecznie musiał wyjść tego typu filmowi na złe (patrz: Aragorn i Arwena we Władcy Pierścieni), ale w tym przypadku niemiłosiernie spowalnia akcję, której tempo utrzymuje się przecież na całkiem niezłym poziomie przez większość filmu.
Hobbit: Pustkowie Smauga to dobrej jakości kino rozrywkowe, choć miejscami rażące sztampowością wątków i przeładowaniem efektami, makabrą i gagami. Chłodne przyjęcie pierwszej części Hobbita i ryzykowne pomysły fabularne drugiej mogły sprawić, że smok Jacksona zjadłby własny ogon. Na szczęście dziarsko zionie ogniem. Szkoda jednak, że ten płomień tylko parzy, zamiast rozpalać.
Tyt. org.: The Hobbit: The Desolation of Smaug, reż.: Peter Jackson, USA, Nowa Zelandia 2013, 161 min.
dla mnie film jest mega super jestem fanką twórczości Tolkiena i jestem zachwycona tym w jaki sposób Peter Jackson prxedstawia tą opowieść o przygodach hobbita. Po nie jednoktotnym obejżeniu Trylogii Władcy pierścieni mogę powiedzieć że obie części hoobita są godne polecenia i sprostały moim wymaganiom :-)
OdpowiedzUsuńFilm jest super :-) Jako fanka Trylogii władcy pierścieni z dumą mogę powiedzieć że P. Jackson stanoł na wysojości zadania :-)
OdpowiedzUsuń