Sequele, prequele, remaki, cross-overy – tym w wakacje żyją kina. Widowni
najwyraźniej nigdy nie znudzą się ci sami bohaterowie, a najlepiej
superbohaterowie, którzy niemal rokrocznie powracają na ekrany, by jeszcze raz
zarobić miliardy dolarów. Trudno jednak przez kilka lat utrzymać względnie
stałą ekipę produkcyjną, pracującą nad daną serią. Priorytetem jest zachowanie
obsady, reżyserzy, scenarzyści, zdjęciowcy rzadko utrzymują się długo przy
jednym projekcie. To samo dotyczy kompozytorów muzyki filmowej.
Normą wydają się 2-3 filmy, do
których ścieżkę dźwiękową pisze ten sam artysta. Producenci rzadko upierają się
na trzymaniu tego samego kompozytora za wszelką cenę, a i oni sami z reguły
wolą uwolnić się wieloletnich sag, ograniczających możliwości angażu przy nowych,
czasem ciekawszych, czy bardziej opłacalnych projektach. Rzadki wyjątek stanowi
John Williams, który zilustrował wszystkie 6 części „Gwiezdnych Wojen”, a dziś
coraz głośniej mówi się o tym, że sędziwy maestro znów powróci do serii.
Nie jest to wcale oczywiste,
bowiem Williams na ogół unika dłuższych związków z jedną sagą. Skomponował
muzykę jedynie do pierwszego „Supermana”, dwóch „Szczęk” i dwóch „Jurassic
Parków”. Nieco dłużej towarzyszył Harry’emu Potterowi, chociaż niezbyt chętnie.
Po wielkim sukcesie jego ścieżki dźwiękowej do pierwszej odsłony, reżyser Chris
Columbus nie wyobrażał sobie drugiej bez muzyki tego kompozytora. Williams był
wówczas dość zajęty innymi projektami i ostatecznie zgodził się napisać kilka
nowych tematów, które jednak na potrzeby filmu zaaranżował i rozbudował William
Ross. Dlatego pewnym zaskoczeniem był powrót mistrza do trzeciej części
reżyserowanej przez Alfonso Cuaróna. Powrót zresztą w wielkim stylu, ścieżka
dźwiękowa do „Więźnia z Azkabanu” okazała się świeża, pomysłowa i uchodzi dziś
za najlepszą z serii.
Kolejne części przygód młodego
czarodzieja przyniosły już prace innych kompozytorów. Wraz z Mike’m Newellem do
ekipy dołączył Patrick Doyle, zaś David Yates sprowadził ze sobą swojego
stałego współpracownika Nicholasa Hoopera. Ten ostatni, mający bogate
doświadczenie przy filmach telewizyjnych, poległ, tworząc muzykę do epickiej
sagi fantasy. Ostatecznie więc przygodę zamknął Alexandre Desplat. Ścieżki
dźwiękowe Doyle’a i Desplata mimo pozytywnego odbioru i szeregu naprawdę
znakomitych tematów, nigdy nie powtórzyły sukcesu kompozycji Johna Williamsa.
Do końca wizytówką serii stało się „Hedwig’s Theme”, a ostatniej scenie drugiej
części „Insygniów Śmierci” towarzyszy utwór z „Kamienia filozoficznego” –
„Leaving Hogwart”.
Alexandre Desplat miał okazję
pracować przy jeszcze jednym kinowym przeboju dla młodzieży, „Sadze Zmierzch:
Księżycu w nowiu”. Przejął on pałeczkę po Carterze Burwellu. O ile Amerykanin
próbował dodać serii trochę młodzieżowej buńczuczności, Francuz podszedł do
tematu znacznie delikatniej, tworząc muzykę szalenie melodramatyczną. Nie była
ona może szczególnie oryginalna, ale broniła się wybitnym tematem głównym.
Jednak przygoda Desplata z „Sagą...” skończyła się po jednym filmie. Potem
serię przejął Howard Shore i boleśnie się na niej poślizgnął, a do ostatnich
dwóch części powrócił Burwell, ponosząc najpierw porażkę, by w finale zaskoczyć
pełną rozmachu, inteligentną i przebojową muzyką. Ten znany przede wszystkim ze
współpracy z braćmi Coen kompozytor pokazał się nagle jako twórca, który nie
boi się produkcji z dużymi budżetami i potrafi je efektownie zilustrować. Pozwolił
sobie także na elegancki ukłon w stronę Desplata i Shore’a, ostatnią ścieżkę
dźwiękową (a zarazem film) rozpoczyna suita zbierające wszystkie kluczowe
tematy skomponowane przez wszystkich trzech kompozytorów.
Być może właśnie praca przy „Zmierzchu”
pomogła Burwellowi przy angażu do drugiej części „Thora”, która będzie miała
premierę w tym roku. Przed nim trudne zadanie. O ile filmy Marvel Studio nie są
znane ze szczególnej dbałości o warstwę muzyczną, „Thor” wyróżniał się pod tym
względem. Reżyserował go bowiem Kenneth Branagh, reżyser o dużym wyczuciu
względem ścieżek dźwiękowych, stale współpracujący z Patrickiem Doyle’m.
Panowie wypracowali dla herosa z Asgardu wyrazisty muzyczny charakter, który
szkoda by było zaprzepaścić. Burwell, nie będący oczywistym wyborem i mający
ciekawy indywidualny styl, budzi więc zarówno obawy jak i nadzieje.
Żadnych nadziei nie rokował natomiast
„Iron Man 3” i wyłącznie dlatego nie zawiódł. Sztandarowy superbohater
filmowego uniwersum Marvela muzycznie nie potrafi wyjść na prostą. Najpierw
zatłukł go (w sensie bardzo dosłownym, gdyż muzyka do pierwszego „Iron Mana”
jest głównie tłuczeniem) Ramin Djawadi, znany głownie z tego, że jest fatalnym
kompozytorem. Potem z mizernym skutkiem reanimował go John Debney, twórca na
pewno bardziej ceniony, ale wówczas najwyraźniej w średniej formie. Teraz o
żelaznego rycerza zawalczył Brian Tyler, znów postać mająca bardzo słabą opinię,
na którą zresztą konsekwentnie pracował serią topornych, nużących i
prymitywnych ścieżek dźwiękowych. Tym razem również nie odniósł wielkiego
sukcesu, chociaż dzięki względnej przyzwoitości głównego tematu, uciekł przed
katastrofą.
Inna sprawa, że akurat Tyler ze
swoim zamiłowaniem do głośnej, ofensywnej muzyki dobrze wpisuje się w serię,
gdzie w istocie rzeczy chodzi o efektywne walki i oszałamiające efekty
specjalne. W sytuacji, gdy do danej serii kompozytor nie przychodzi wraz z reżyserem,
a dostaje w spadku czwartą, czy piątą odsłonę, która ma li tylko powtórzyć
sukcesy poprzedniczek, trudno oczekiwać daleko idącej kreatywności. Kluczowy
jest wówczas styl kompozytora – czy jeśli napisze on bezmyślnie wtórną,
najbardziej typową dla siebie pracę, będzie ona pasowała do filmu. Gdy
odpowiedź jest twierdząca, niewiele więcej już producentom potrzeba.
Jan Bliźniak
Jan Bliźniak
P.S. Według ostatnich doniesień
z powodu „różnic artystycznych” Carter Burwell wycofał się z pracy nad drugą
częścią „Thora”. Studio Marvel najwyraźniej nie jest jeszcze gotowe na daleko
idące odświeżenie muzycznego stylu, chociaż oczywiście wiele zależy, kogo
następnego zaangażują. [J.B.]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz