All you need is love…*
*i stuletni dorobek światowego kina w najlepszym wydaniu
Jeśli
kiedykolwiek stanęliście przed dylematem, który z filmów obejrzeć (a podczas
festiwalu ten problem wydaje się być boleśnie znajomy), to pewien węgierski
reżyser znalazł dla was lek na całe zło, ujmujący w swej prostocie i
pomysłowości – nakręcił film, bazując na
gotowych już ujęciach i scenach wyciętych z ponad pięciuset filmów z
całego świata (nie tylko krótkich, nie tylko tych o miłości). Efekty tego
odważnego eksperymentu – ponadczasowe love story – mogliśmy podziwiać podczas
28. WFF.
„Open
your eyes…” – na przeszłość i na przyszłość, zaczynamy bowiem od Avatara.
Pierwsza scena nie jest bez znaczenia – uświadamia nam punkt widzenia twórcy (i
jego stylistyczną koncepcję): absolutny postmodernizm, fragment, „zawsze
fragment”. „Open your eyes” – a później już tylko patrz uważnie, delektując się
prezentowaną na ekranie historią kina.
Wszystko,
co pojawi się w filmie, już widzieliśmy – ale pozbawione oryginalnego kontekstu
i występujące w kolażu dziesiątek innych ujęć, nie nudzi, a zachwyca. Zręczność
montażu i dynamika scen (wynikająca trochę z konieczności, a trochę z przekory)
zaimponuje niejednemu kinomanowi – tak, jak znakomicie dopasowana do
poszczególnych scen muzyka (również filmowa, jednak niezintegrowana z tytułami,
w których pierwotnie występuje). Ze zwyczajnego filmu robi się więc kinowy quiz
w dwóch odsłonach: identyfikujemy i tytuł, z którego pochodzi scena, i muzykę,
jaka w jej towarzyszy. Podczas seansu nie raz rozlegnie się pełne radości: „Widziałeś/aś?
Przecież to…” – wraz z triumfalnie wykrzyczanym tytułem dzieła, trafnie
zidentyfikowanym w tym gąszczu filmowego Disneylandu.
Nie zabraknie też polskich akcentów –
na ekranie uchwycić możemy Zbyszka Cybulskiego, Bogusława Lindę i Juliette
Binoche w jednym z kadrów „Niebieskiego”.
W
„Final Cut” znajdziemy wszystko, czego potrzeba do realizacji szablonowego
lovestory – przypadkowe spotkanie, nastrojowe randki, namiętne pocałunki i
dobry (bardzo dobry) seks. Jest też ślub i pierwsza błogosławiona noc; jest
niewierność, zazdrość i małe, codzienne kryzysy… W pewnym momencie robi się
nawet niepokojąco poważnie, a codzienna rzeczywistość zaczyna górować nad
hollywoodzką bajką (ukazując, co w kinie rzadkie, smutną rzeczywistość), jednak
dzięki zgrabnemu trikowi reżysera wszystko wróci na stare tory. To odstępstwo
od filmowego szablonu pozwala nieco zdemaskować ułudę królującą na ekranie i
jest pogłębieniem miłosnej relacji, wziętej w „Final Cut” (dosłownie) na
warsztat (i w duży cudzysłów). Żelazne zasady gatunku zostaną jednak spełnione,
a widz wyjdzie z kina z błogim uśmiechem dziecka nakarmionego piękną bajką (i
triumfalnym obliczem samozwańczego zwycięzcy konkursu filmowego – przy współudziale
całej sali).
Obowiązkowym
punktem programu są dla każdego kinomana napisy końcowe – karta odpowiedzi,
której nikt nie był w stanie wypełnić w całości oraz imponujący przekrój przez
historię kina (od pierwszego filmu braci Lumière aż do wspomnianego wcześniej
„Avatara”). Na ekranie pojawia się nawet Hannibal Lecter – wraz z romantycznym
zaproszeniem na kolację. „Ja chcę dvd!” – krzyczeliśmy wszyscy po seansie – i
niech to będzie najlepszą rekomendacją.
Patrycja Calińska
(HÖLGYEIM ÉS URAIM)
WĘGRY 2012. Reżyseria: György Pálfi Producent: Béla Tarr Czas: 84'
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz