Ponadczasowa „dinotopia”
Tak jak dla wielu małych chłopców, dorastających w pierwszej połowie lat 90, dinozaury były dla mnie rodzajem obsesji, a „Park Jurajski” Stevena Spielberga – spełnieniem najskrytszych marzeń. Z wypiekami na twarzy, jak zahipnotyzowany, wypatrywałem na horyzoncie ekranu potężnego T. Rexa czy przebiegłego velocilaptora, chłonąc wirtualną prehistorię tak, jakby to była rzeczywistość – program przyrodniczy albo książka z fotografiami egzotycznych zwierząt. A kiedy wreszcie dinozaury z rykiem wdzierały się w filmową przestrzeń, zasłaniając oczy, krzyczałem z przerażenia wraz z innymi dziećmi zgromadzonymi w kinie. Takich emocji nigdy się nie zapomina.
Seanse „Parku Jurajskiego” śmiało można nazwać doświadczeniem pokoleniowym, które, podobnie jak plastykowe figurki diplodoka czy kolorowy magazyn „Dinozaury”, budowało rodzaj tolerancji dla wykwitów i mutacji popkultury. Dinozaury w kosmosie? – a cóż w tym dziwnego! Gadający triceratops? – proszę bardzo! Spielberg doskonale wyczuł dino-koniunkturę, tworząc produkt trafiający w swój czas i gusta publiczności. Każdy chciał wtedy zobaczyć dinozaury „jak żywe”, a efekty specjalne, chyba po raz pierwszy w historii kina, nie były tu tylko dodatkiem do fabuły, ale najważniejszym elementem filmowej rzeczywistości. Na „Park Jurajski” wyczekiwało się z drżeniem kolan - jak na podróż do obcego, egzotycznego kraju. Dlatego informację o szykowanej reedycji filmu, tym razem w technologii 3D, przyjąłem z mieszaniną nostalgii i dziecięcej ekscytacji. Czy ten kultowy film będzie jeszcze w stanie wywołać u mnie takie emocje, jak przed laty, czy też zestarzał się wraz z pop-dinozaurami?
Nie ma sensu streszczać fabuły „Parku Jurajskiego”, bo ta już dawno stała się integralną częścią uniwersum popkultury, podobnie jak same dinozaury. Reprodukowana niezliczoną ilość razy i pod różnymi postaciami, stanowi część starego jak historia ludzkości motywu utopii i jej upadku, romantycznej wizji nauki i wreszcie – wyobrażeń na temat prehistorii ziemskiego globu. Wszystko to jednak zbędny balast nadinterpretacji, bo najważniejszy w „Parku Jurajskim” jest obraz i jego przystępność. Dość powiedzieć, że Spielbergowi w dwugodzinnym filmie udało się pomieścić najistotniejsze elementy składające się na dobre kino familijno-przygodowego. Mamy więc, obowiązkowo, ekscentrycznego milionera (Richard Attenborough) – fana nauki, który na odciętej od świata wyspie chce urządzić dostępny dla publiczności rezerwat dinozaurów. Są nowe technologie pod postacią wątpliwej etycznie inżynierii genetycznej oraz naszpikowanego elektroniką parku rozrywki (co w 1993 roku musiało budzić spory respekt). Jest wreszcie cała paleta barwnych protagonistów – seksowna pani paleobotanik (w tej roli stara, dobra Laura Dern), noszący się niczym Indiana Jones paleontolog Grant (Sam Neill) oraz doktor matematyki (i chyba moja ulubiona postać), głoszący teorię chaosu i wystylizowany na gwiazdę rocka Ian Malcom (Jeff Goldblum). Bohaterowie mają tu w zasadzie tylko jedno zadanie do wykonania – wywabić dinozaury z kryjówki i pozwolić naszym oczom sycić się ich widokiem. To one są główną gwiazdą filmu – a w zasadzie nie one bezpośrednio, tylko eksperci od komputerowej animacji.
Bo wizualnie, prawie 20 lat po premierze, „Park Jurajski” w dalszym ciągu zachwyca. Widać ponadczasową, i w pewnym sensie pionierską, robotę speców z Industrial Light and Magic, za którą zostali uhonorowani w pełni zasłużonym Oscarem. Animowane dinozaury wyglądają bardzo realistycznie, nawet jeśli realizm jest tu najmniej odpowiednim słowem – w końcu nie mamy stuprocentowej pewności, jak prehistoryczne bestie prezentowały się w rzeczywistości. Całość jest jednak zbieżna z potocznymi wyobrażeniami – tyranozaur straszy, brachiozaur rozczula, a velocilaptor budzi obrzydzenie niczym Obcy z filmu Ridleya Scotta. Jedno tylko wciąż pozostaje dla mnie zagadką – dlaczego 3D? Co miało zmienić w odbiorze kultowego filmu jego „utrójwymiarowienie”, efekt pozornej głębi, który w kinie jest czymś nieznośnie sztucznym, zmieniającym obraz w rodzaj płaskiej wycinanki? „Park Jurajski” na tej kosmetyce ani nie zyskał, ani nie stracił. Rozumiem za to intencje producentów i w sumie jestem w stanie się z nimi zgodzić – przywrócenie na ekrany kultowego filmu jest godne pochwały, a jeśli przy okazji można na tym całkiem nieźle zarobić... W każdym razie do kina wybrać się trzeba, choćby po to, żeby sprawdzić, czy wciąż jesteśmy w stanie odróżnić triceratopsa od brachiozaura. Emocje na szczęście wciąż są te same.
Marcin Stachowicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz