Ze Sławomirem Fabickim o uczuciach, kryzysie męskości i jego najnowszym filmie „Miłość”
Chciałbym zapytać o miłość, a konkretnie od dwie „Miłości”. Czy widział Pan najnowszy film Michaela Haneke?
Tak. Jest to film, który towarzyszy mi od dawna. Scenariusz mojego filmu powstał w 2009 i od początku miał nazywać się „Miłość”. Kiedy siedziałem nad jego montażem, dowiedziałem się, że Haneke zmienił tytuł swojego filmu właśnie na „Miłość” i pod takim tytułem pojedzie on do Cannes. Pojawił się mały problem. Myślałem, żeby zmienić tytuł, były nawet propozycje takie jak „Pożądanie”, ale ostatecznie uznałem, że żadne inne słowo nie oddaje tego co chcę opowiedzieć. Zrobiłem jedynie korektę w języku angielskim
z „Love” na „Loving”, ale polska wersja pozostała bez zmian: „Miłość”. Z powodu zbieżności tytułów postanowiliśmy z producentem i dystrybutorem także przesunąć premierę filmu, aż o pół roku, aby dwie „Miłości” się nie nakładały w afiszu.
z „Love” na „Loving”, ale polska wersja pozostała bez zmian: „Miłość”. Z powodu zbieżności tytułów postanowiliśmy z producentem i dystrybutorem także przesunąć premierę filmu, aż o pół roku, aby dwie „Miłości” się nie nakładały w afiszu.
„Miłość” Fabickiego i Haneke łączy także formalny minimalizm i skupienie się wyłącznie na grze aktorów, drobnych ruchach i gestach. Oba filmy mają nawet podobne zakończenie. Czy o miłości najlepiej opowiadać poprzez taką ascetyczną poetykę?
Haneke to mistrz, tym bardziej cieszy mnie porównanie. Kameralne kino najlepiej sprawdza się w opowieściach o uczuciach. Starałem się pokazać co się dzieje z moimi bohaterami, gdy dotyka ich życiowy dramat, jak sobie z tym radzą. Taka forma pozwala głębiej przyjrzeć się temu, co się dzieje w ich głowach. Wybierając taką formę chciałem, aby nic nie przysłaniało, zagłuszało najważniejszych pytań.
Jakich?
Czym jest miłość. Jak ty byś się zachował w sytuacji kiedy twoją najbliższą osobę spotyka nieszczęście, co byś myślał, jakbyś sobie poradził…
Zatem czym jest miłość?
Nie chciałbym definiować, czym jest miłość. To pytanie do widzów. Mój film ma właśnie taki tytuł i dlatego konsekwentnie się go trzymałem, bo opowiada o wielu odcieniach miłości – czyli o stosunku jednego człowieka do drugiego. Proszę zauważyć, że w filmie opowiadam o miłości poprzez pary. Jest Tomek i Marysia, Prezydent i jego żona, ojciec i matka głównego bohatera. Łączą ich jakieś tam uczucia. Od widzów zależy gdzie zobaczą miłość, jak ją definiują.
Opowiada pan przez postacie. Czy w momencie pisania scenariusza miał Pan w głowie aktorów którzy zagrają główne role?
Myślałem o starszej parze, 40-50 lat, ale kiedy chodziłem z pierwotną wersją scenariusza po producentach, wszędzie słyszałem, że ten wiek jest, jakby to powiedzieć… mocno nieprodukcyjny, to znaczy nie przyciągnie ludzi do kina. Kiedy obniżyłem granicę wieku od razu przyszedł mi na myśl Marcin Dorociński. To wspaniały aktor, profesjonalista. Zawsze robię zdjęcia próbne, ale w przypadku Marcina wystarczyła nam rozmowa. Potem tylko szukałem do niego aktorki, takiego lustra dla głównego bohatera.
Zdecydował się pan na Julię Kijowską. Czy była ona pierwszym wyborem?
Tak. Po serii zdjęć próbnych okazało się, że dobrze się ze sobą komunikujemy. Dla mnie bardzo ważna jest komunikacja – dlatego zawsze robię zdjęcia próbne i długo zastanawiam się nad obsadą. Wybrałem Julię, ponieważ zauważyłem, że oboje z Marcinem się dopełniają na planie.
Julia jest aktorką bardzo emocjonalną, Marcin kojarzy się z rolami twardziela.
Julia jest aktorką bardzo emocjonalną, Marcin kojarzy się z rolami twardziela.
Sama Julia Kijowska porównała pracę na planie do operacji na otwartym sercu. Przyznała, że Pan ją raczej zdekonstruował niż konstruował?
Biedna Julka! No cóż, może tak. Ona dawała z siebie bardzo dużo. Jest taką aktorką która łączy technikę gry aktorskiej, której nauczyła się w szkole z własnymi doświadczeniami i przeżyciami, gra całą sobą. To silne połączenie i jak się wchodzi na dwa miesiące w czyjąś skórę, to dzieją się dziwne rzeczy… więc mogła tak powiedzieć.
Julia Kijowska powiedziała także, że po współpracy zostały w niej blizny, które nosi w sobie do dziś. Przyznała, że im bliżej premiery, tym te blizny coraz mocniej dają znać o sobie, ponieważ po części stała się bohaterką, którą stworzyła. Ile w panu zostało po tym filmie? Czy „Miłość” to projekt, po którym idzie się po prostu dalej czy trwały ślad w sercu?
Zawsze coś zostaje! Przecież pracowałem nad tym filmem 3 lata, to kawał życia. Z robieniem filmów jak z uczuciem, na początku jest euforia, jakaś wizja, potem przychodzi kryzys budżetowy, cała ta finansowa dramaturgia, pojawia się kolejna wizja. Następnie dochodzą aktorzy, którzy są przecież żywymi ludźmi, a nie bohaterami, których wymyśliłem. Dalej jest codzienna praca nad budowaniem wizji, zdjęcia, montaż, zmaganie się z samym sobą, ograniczeniami. W końcu oglądam film, z perspektywy czasu wiem, że coś bym zmienił, ale akceptuję to dzieło. Ostatecznie zaczyna się tournee, obieg festiwalowy, dystrybucja kinowa, dla każdego filmu: wesele albo pogrzeb.
Jeżeli mowa o dystrybucji. Władze Olsztyna namawiają do bojkotu filmu.
To jest Polska, więc się dziwię, ale z drugiej strony cieszy mnie to – takie działanie napędzi mi widzów (śmiech). Ale tak poważnie mówiąc – nie zrobiłem publicystyki. „Seksafera w Olsztynie” była tylko inspiracją. Przeczytałem reportaż Lidii Ostałowskiej [„To się stało mojej żonie” – przyp. Red.] i pomyślałem: co mógł czuć ten mężczyzna? Na początku chciałem jechać do Olsztyna, odszukać tych ludzi, ale potem mój pomysł daleko odbiegł od tamtej historii, więc zrezygnowałem z tego.
W Pana filmie nie historia jest najważniejsza, ale zbliżenie na człowieka. „Miłość” składa się z dwóch części – najpierw poznajemy bohaterkę, oglądamy zdarzenia, które ją doświadczają, potem skupiamy się na bohaterze, jego przeżyciach, dramacie.
Tak, zastosowałem taki zabieg formalny. Główną postacią jest Tomek, ale to Maria jest tzw. leading character – ciągnie film, napędza akcje i przygotowuje przestrzeń do działania głównego bohatera. Najpierw pokazuję ją, jej historię, po to, aby przekazać wiedzę, której bohater nie ma. To pozwala zweryfikować nasze uczucia do bohaterów. Mogłem film oprzeć na wiedzy głównego bohatera, nie pokazywać sceny gwałtu w domu, pójść w konwencję thrillera, ale przecież robiłem opowieść o człowieku, nie o zbrodni i karze.
W „Miłości” mężczyźni są wycofani, słabi, nie potrafią działać. Cały film czekamy, aż Tomek uderzy prezydenta. Kiedy główny bohater idzie do jego domu, zamiast zemsty wybiera pieniądze, kiedy spotyka prezydenta przy kranikach z wodą, robi mu zdjęcie. Czy w życiu, tak jak filmie, kobiety okazują się silniejsze?
Rzeczywiście mamy do czynienia z kryzysem mężczyzny. Świat się zmienia bardzo szybko, mężczyźni za tym nie nadążają, wycofują się i oddają momenty decyzyjne kobietom: matkom, żonom, córkom. Ojciec Tomka, którego gra Marian Dziędziel nie potrafi poradzić sobie z odejściem żony, tylko Marysia potrafi stanąć twarzą w twarz z ze śmiercią. Prezydent jest zagubiony i samotny, nie potrafi poradzić sobie z pożądaniem. Tomek ciągle zastanawia się czy kocha swoją żonę i córkę. Wszyscy trzej zapominają, że miłość to, tak naprawdę, męska rzecz.
rozmawiał Rafał Pikuła
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz