Choroba
psychiczna to w kinie samograj, dlatego nie dziwi pokaźna
reprezentacja filmowych paranoików na ekranach 30. Warszawskiego
Festiwalu Filmowego. I chociaż w tym roku dominowała depresja z
nieodłącznym dla niej widmem samobójstwa, nie zabrakło również
bardziej efektownych dysfunkcji, dających twórcom pole do
formalnych i tematycznych popisów.
W głębi
ciemnego lasu
„W
życia wędrówce, na połowie czasu, / Straciwszy z oczu szlak
niemylnej drogi, / W głębi ciemnego znalazłem się lasu” –
pisał w XIV wieku Dante i nie sposób oprzeć się wrażeniu, że
jego słowa mógłby sobie podczas nieudanych prób samobójczych
recytować bohater „Zanim zniknę” Shawna Christensena, gdyby
tylko tak otwarcie nie przyznawał się do nieczytania książek.
Richie, zblazowany pracownik nocnego klubu, zmęczony dekadenckim
życiem, decyduje się na ostateczny krok. Nieoczekiwany telefon od
siostry zastaje go leżącego w wannie z otwartymi żyłami.
Mężczyzna musi odłożyć na bok swój radykalny plan, zabandażować
zakrwawione ręce i przez jedną noc zaopiekować się dawno
niewidzianą siostrzenicą. Spotkanie zanadto ambitnej i poukładanej
jedenastolatki z rozchwianym emocjonalnie wujkiem skutkuje intrygą
tyleż przewidywalną, co dla obu stron niezwykle leczniczą.
Choć „Zanim zniknę” niepozbawione jest
błędów i scenariuszowych uproszczeń (jak choćby mało
przekonujący powód, dla którego siostra Richiego musiała
powierzyć mu opiekę nad córką), w bardzo wdzięczny sposób
pokazuje, że droga w ciemnym lesie prowadzić może także ku
wyjściu.
Śmierć à la
carte
Być może próby,
które podejmuje Richie, by pozbawić się uciążliwego życia, nie
spalałyby za każdym razem na panewce, gdyby zapisał się na
profesjonalny kurs dla samobójców, w którym ochoczo bierze udział
Kate. Cierpiąca na psychozę bohaterka „Witamy w klubie”
Andreasa Schimmelbuscha podchodzi bowiem do sprawy bardzo poważnie.
Pewnego dnia melduje się nawet w hotelu dla samobójców. Nietypową
ofertę (proszki, żyletka, strzał i wreszcie okno – metoda
najdroższa, bo i sprzątania jest po tym sporo) przedstawia jej
Viktor, odziany w czerń tajemniczy pracownik hotelu. Pod wpływem
nowej znajomości kobieta zmienia zdanie i wyjątkowa para rozpoczyna
wspólne życie. Jak się jednak okazuje, nieuchronnie naznaczone
piętnem jej odwleczonej decyzji.
Wbrew temu, co
głosi notatka w festiwalowym katalogu, „Witamy w klubie”
niewiele ma wspólnego z czarna komedią, choć twórcom nie sposób
odmówić subtelnego poczucia humoru, które rozluźnia nieco gęstą
atmosferę obrazu Schimmelbuscha. Tworząc postać Kate, reżyser
inspirował się postacią Sary Kane, kontrowersyjnej dramatopisarki,
przez całe życie zmagającej się z chorobą psychiczną. Jednak
mimo że kamera koncentruje się na życiu kobiety i jej marzeniach o
śmierci, Schimmelbuscha w równym, jeśli nie większym stopniu
zdaje się interesować trudny los tych, którzy jej na tym padole
łez towarzyszą. Dlatego „Witamy w klubie” w dość przewrotny
sposób ostatecznie okazuje się filmem o Viktorze.
Przygnębiająca,
czerwono-zielona tonacja, klaustrofobiczne wnętrza i ciasne kadry
doskonale korespondują ze stanem psychicznym bohaterki, ale widzowi
nie pozostawiają miejsca na oddech. Półtoragodzinny seans okazuje
się więc dużym wyzwaniem nawet dla widzów o znacznej objętości
płuc.
Obsesja
bezpieczeństwa
Oparty
na niedokończonym opowiadaniu Franza Kafki film Jochena Alexandra
Freydanka „Kafka - Schron” to nieco przydługie, choć doskonale
oddające Kafkowskiego ducha studium obsesji. Franz wraz z rodziną
wprowadza się do nowego mieszkania. I choć wymarzony azyl
gwarantować miał bezcenne poczucie bezpieczeństwa, mężczyzna
odkrywa w sobie pokłady narastającego niepokoju. Z uporem godnym
bohaterów „Trylogii Nowojorskiej” Paula Austera zaczyna
obserwować swoją twierdzę, zaniedbuje pracę i rodzinę, by w
końcu całkowicie podporządkować się swojej idée
fixe.
Opresyjna
architektura, dominująca
w debiutanckim obrazie niemieckiego reżysera, wszechobecne i
rejestrujące każdy krok bohaterów kamery przemysłowe, wreszcie
gra szarością i czerwienią tworzą świat, który jednocześnie
przytłacza i niepokoi. Portretując powolną degenerację bohatera,
opętanego ideą absolutnego bezpieczeństwa, Freydankowi mimochodem
udało się dotknąć być może jednego z ważniejszych problemów
współczesnej cywilizacji zachodniej, w której systemy mające z
założenia likwidować poczucie zagrożenia, jedynie je wzmagają.
Historia
niezwykłego szaleństwa
Filmem wpisującym
się tematycznie, choć odbiegającym poziomem od pozostałych
opisywanych tu produkcji (ale także jedynym wyświetlanym w ramach
Konkursu Międzynarodowego) jest „Neurastenia”, młodego
irańskiego reżysera Omida Tootoonchi.
Film o
jednoczesnym poszukiwaniu samotności i ucieczce przed nią, jest
portretem młodego mężczyzny borykającego się z niepowodzeniami
na tle uczuciowym, na progu dorosłości usiłującego zdefiniować
świat swoich potrzeb i wartości. Problem w tym, że wiecznie
zdołowany bohater irańskiego twórcy nie jest typem, który łatwo
wzbudza sympatię widza. Co gorsza, nie budzi też antypatii.
Największym problemem „Neurastenii” okazuje się trudność,
jakiej doświadczyć możemy podczas próby utożsamienia się z
nijaką postacią, wobec której odczuwamy co najwyżej obojętność.
Biblijne pouczenie, by być zimnym albo gorącym, pozostaje tu
niestety w sferze pobożnych życzeń.
Zdecydowanie nie
dotyczy to jednak bohatera „Brudu” Jona S. Bairda, sierżanta
Bruce’a Robertsona, który w pogoni za awansem byłby w stanie
zaprzedać duszę diabłu, gdyby nie to, że prawdopodobnie
przehandlował ją już dawno za ścieżkę kokainy albo inną
pozycję z szerokiej listy używek, którymi się nieustannie raczy.
Za intrygami szujowatego detektywa kryją się jednak poważne
problemy natury psychicznej, które rozsadzają od środka nie tylko
jego życie emocjonalne, ale także konwencję filmu, który je
portretuje. Barwna historia Robertsona to przeplatające się sceny
imprez, prowadzonego przez niego śledztwa i wizyt u psychiatry,
podczas których zdeprawowany stróż prawa stara się dotrzeć do
korzeni swego nie do końca zwykłego szaleństwa.
Obłędne
konstelacje
Tropiąc wariatów
trudno jednak o lepsze miejsce niż Hollywood, szczególnie gdy
przygląda mu się krytyczne oko Davida Cronenberga. Portretowanych
przez Kanadyjczyka bohaterów „Map gwiazd” nawiedzają duchy
zmarłych, szepcząc im do ucha rzeczy, które potrafią wytrącić z
równowagi. Dziewczyna podpala dom z ukochanym braciszkiem w środku,
aktorka w najmniej odpowiednich momentach widzi swoją od dawna
nieżyjącą matkę, a zmanierowaną nastoletnią gwiazdę nachodzi
duch niedawno zmarłego dziecka. A to przecież zaledwie początek.
Paradoksalnie
jednak to w tych momentach szaleństwa postacie Cronenberga wydają
się najbardziej ludzkie, zrzucają bowiem maski obłudy, które
niemal na trwałe przyrosły do ich chirurgicznie podszlifowanych
twarzy. W gabinecie krzywych luster, którym zdaje się być świat
twórcy „eXistenZ”, pojęcie normy właściwie nie istnieje. Może
właśnie dzięki temu te paranoiczne wątki filmu całkiem spójnie
wpasowują się w świat hollywoodzkich elit i aspirujących do niego
mas. Być może ta niemożność wytyczenia granicy pomiędzy normą
a aberracją jest też powodem, dla którego sami poniekąd czujemy
się czasem wariatami i tak chętnie oglądamy ich w kinie. A – jak
mawiał Witkacy – szaleństwo ludzi zdrowych może przybierać
naprawdę dziwne formy.
Katarzyna
Pochmara-Balcer
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz