poniedziałek, 3 listopada 2014

30.WFF: Festiwalowa psychoza

Choroba psychiczna to w kinie samograj, dlatego nie dziwi pokaźna reprezentacja filmowych paranoików na ekranach 30. Warszawskiego Festiwalu Filmowego. I chociaż w tym roku dominowała depresja z nieodłącznym dla niej widmem samobójstwa, nie zabrakło również bardziej efektownych dysfunkcji, dających twórcom pole do formalnych i tematycznych popisów.

W głębi ciemnego lasu

„W życia wędrówce, na połowie czasu, / Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi, / W głębi ciemnego znalazłem się lasu” – pisał w XIV wieku Dante i nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jego słowa mógłby sobie podczas nieudanych prób samobójczych recytować bohater „Zanim zniknę” Shawna Christensena, gdyby tylko tak otwarcie nie przyznawał się do nieczytania książek. Richie, zblazowany pracownik nocnego klubu, zmęczony dekadenckim życiem, decyduje się na ostateczny krok. Nieoczekiwany telefon od siostry zastaje go leżącego w wannie z otwartymi żyłami. Mężczyzna musi odłożyć na bok swój radykalny plan, zabandażować zakrwawione ręce i przez jedną noc zaopiekować się dawno niewidzianą siostrzenicą. Spotkanie zanadto ambitnej i poukładanej jedenastolatki z rozchwianym emocjonalnie wujkiem skutkuje intrygą tyleż przewidywalną, co dla obu stron niezwykle leczniczą.
Choć „Zanim zniknę” niepozbawione jest błędów i scenariuszowych uproszczeń (jak choćby mało przekonujący powód, dla którego siostra Richiego musiała powierzyć mu opiekę nad córką), w bardzo wdzięczny sposób pokazuje, że droga w ciemnym lesie prowadzić może także ku wyjściu. 

 

Śmierć à la carte

Być może próby, które podejmuje Richie, by pozbawić się uciążliwego życia, nie spalałyby za każdym razem na panewce, gdyby zapisał się na profesjonalny kurs dla samobójców, w którym ochoczo bierze udział Kate. Cierpiąca na psychozę bohaterka „Witamy w klubie” Andreasa Schimmelbuscha podchodzi bowiem do sprawy bardzo poważnie. Pewnego dnia melduje się nawet w hotelu dla samobójców. Nietypową ofertę (proszki, żyletka, strzał i wreszcie okno – metoda najdroższa, bo i sprzątania jest po tym sporo) przedstawia jej Viktor, odziany w czerń tajemniczy pracownik hotelu. Pod wpływem nowej znajomości kobieta zmienia zdanie i wyjątkowa para rozpoczyna wspólne życie. Jak się jednak okazuje, nieuchronnie naznaczone piętnem jej odwleczonej decyzji.

Wbrew temu, co głosi notatka w festiwalowym katalogu, „Witamy w klubie” niewiele ma wspólnego z czarna komedią, choć twórcom nie sposób odmówić subtelnego poczucia humoru, które rozluźnia nieco gęstą atmosferę obrazu Schimmelbuscha. Tworząc postać Kate, reżyser inspirował się postacią Sary Kane, kontrowersyjnej dramatopisarki, przez całe życie zmagającej się z chorobą psychiczną. Jednak mimo że kamera koncentruje się na życiu kobiety i jej marzeniach o śmierci, Schimmelbuscha w równym, jeśli nie większym stopniu zdaje się interesować trudny los tych, którzy jej na tym padole łez towarzyszą. Dlatego „Witamy w klubie” w dość przewrotny sposób ostatecznie okazuje się filmem o Viktorze.

Przygnębiająca, czerwono-zielona tonacja, klaustrofobiczne wnętrza i ciasne kadry doskonale korespondują ze stanem psychicznym bohaterki, ale widzowi nie pozostawiają miejsca na oddech. Półtoragodzinny seans okazuje się więc dużym wyzwaniem nawet dla widzów o znacznej objętości płuc.



Obsesja bezpieczeństwa

Oparty na niedokończonym opowiadaniu Franza Kafki film Jochena Alexandra Freydanka „Kafka - Schron” to nieco przydługie, choć doskonale oddające Kafkowskiego ducha studium obsesji. Franz wraz z rodziną wprowadza się do nowego mieszkania. I choć wymarzony azyl gwarantować miał bezcenne poczucie bezpieczeństwa, mężczyzna odkrywa w sobie pokłady narastającego niepokoju. Z uporem godnym bohaterów „Trylogii Nowojorskiej” Paula Austera zaczyna obserwować swoją twierdzę, zaniedbuje pracę i rodzinę, by w końcu całkowicie podporządkować się swojej idée fixe.  

Opresyjna architektura, dominująca w debiutanckim obrazie niemieckiego reżysera, wszechobecne i rejestrujące każdy krok bohaterów kamery przemysłowe, wreszcie gra szarością i czerwienią tworzą świat, który jednocześnie przytłacza i niepokoi. Portretując powolną degenerację bohatera, opętanego ideą absolutnego bezpieczeństwa, Freydankowi mimochodem udało się dotknąć być może jednego z ważniejszych problemów współczesnej cywilizacji zachodniej, w której systemy mające z założenia likwidować poczucie zagrożenia, jedynie je wzmagają.

Historia niezwykłego szaleństwa

Filmem wpisującym się tematycznie, choć odbiegającym poziomem od pozostałych opisywanych tu produkcji (ale także jedynym wyświetlanym w ramach Konkursu Międzynarodowego) jest „Neurastenia”, młodego irańskiego reżysera Omida Tootoonchi.
Film o jednoczesnym poszukiwaniu samotności i ucieczce przed nią, jest portretem młodego mężczyzny borykającego się z niepowodzeniami na tle uczuciowym, na progu dorosłości usiłującego zdefiniować świat swoich potrzeb i wartości. Problem w tym, że wiecznie zdołowany bohater irańskiego twórcy nie jest typem, który łatwo wzbudza sympatię widza. Co gorsza, nie budzi też antypatii. Największym problemem „Neurastenii” okazuje się trudność, jakiej doświadczyć możemy podczas próby utożsamienia się z nijaką postacią, wobec której odczuwamy co najwyżej obojętność. Biblijne pouczenie, by być zimnym albo gorącym, pozostaje tu niestety w sferze pobożnych życzeń.

Zdecydowanie nie dotyczy to jednak bohatera „Brudu” Jona S. Bairda, sierżanta Bruce’a Robertsona, który w pogoni za awansem byłby w stanie zaprzedać duszę diabłu, gdyby nie to, że prawdopodobnie przehandlował ją już dawno za ścieżkę kokainy albo inną pozycję z szerokiej listy używek, którymi się nieustannie raczy. Za intrygami szujowatego detektywa kryją się jednak poważne problemy natury psychicznej, które rozsadzają od środka nie tylko jego życie emocjonalne, ale także konwencję filmu, który je portretuje. Barwna historia Robertsona to przeplatające się sceny imprez, prowadzonego przez niego śledztwa i wizyt u psychiatry, podczas których zdeprawowany stróż prawa stara się dotrzeć do korzeni swego nie do końca zwykłego szaleństwa. 

 

Obłędne konstelacje

Tropiąc wariatów trudno jednak o lepsze miejsce niż Hollywood, szczególnie gdy przygląda mu się krytyczne oko Davida Cronenberga. Portretowanych przez Kanadyjczyka bohaterów „Map gwiazd” nawiedzają duchy zmarłych, szepcząc im do ucha rzeczy, które potrafią wytrącić z równowagi. Dziewczyna podpala dom z ukochanym braciszkiem w środku, aktorka w najmniej odpowiednich momentach widzi swoją od dawna nieżyjącą matkę, a zmanierowaną nastoletnią gwiazdę nachodzi duch niedawno zmarłego dziecka. A to przecież zaledwie początek.

Paradoksalnie jednak to w tych momentach szaleństwa postacie Cronenberga wydają się najbardziej ludzkie, zrzucają bowiem maski obłudy, które niemal na trwałe przyrosły do ich chirurgicznie podszlifowanych twarzy. W gabinecie krzywych luster, którym zdaje się być świat twórcy „eXistenZ”, pojęcie normy właściwie nie istnieje. Może właśnie dzięki temu te paranoiczne wątki filmu całkiem spójnie wpasowują się w świat hollywoodzkich elit i aspirujących do niego mas. Być może ta niemożność wytyczenia granicy pomiędzy normą a aberracją jest też powodem, dla którego sami poniekąd czujemy się czasem wariatami i tak chętnie oglądamy ich w kinie. A – jak mawiał Witkacy – szaleństwo ludzi zdrowych może przybierać naprawdę dziwne formy.

Katarzyna Pochmara-Balcer

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz