Piotr Kozłowski, reżyser polskiej wersji Rio, Epoki Lodowcowej i Hobbita,
opowiada nam o pracy nad dubbingiem do najnowszego filmu Petera
Jacksona. Z rozmowy dowiecie się między innymi co ma wspólnego
tłumaczenie humoru i poezji, jak przełożyć na obcy język to, co jest
ukryte między słowami oraz dlaczego po wizycie w Budapeszcie Thorin
Dębowa Tarcza piszczał jak mysz. Do przeczytania wywiadu zapraszamy
wszystkich zainteresowanych kulisami pracy reżysera dubbingu, teorią
przekładu literackiego i węgierską miłością do spółgłosek szczelinowych.
Na czym właściwie polega praca reżysera dubbingu?
W jakimś sensie przypomina pracę tłumacza. Tyle tylko, że w tym przypadku należy
przełożyć również to, co jest materią sztuki aktorskiej: nie tylko
słowa, ale też towarzyszące im emocje i znaczenia, jakie w oryginale
odtwórcy ról nadają tym słowom, a przez to swoim postaciom. W idealnej
sytuacji, która oczywiście w przyrodzie nie występuje, oglądamy film w
obcym języku i po polsku, i mamy absolutnie takie same wrażenia. To nie
jest tylko kwestia szczegółów, takich jak barwa głosu czy możliwości
warsztatowe aktora, ale też ogólnego wrażenia autentyczności.
Argentyński pisarz Jorge Luis Borges napisał kiedyś o człowieku, który
miał pewną idée fixe.
Otóż chciał on literalnie, słowo w słowo, napisać Biblię jeszcze raz –
ale nie przepisując oryginał, tylko wymyślając go jeszcze raz
samodzielnie w identyczny sposób. Dubbing przypomina trochę takie
absurdalne działanie. Chcemy wymyślić jeszcze raz to samo, i tak samo,
tylko w innym języku.
Mówi
Pan, że dubbing powinien być w jak największym stopniu wierny wersji
oryginalnej. A co sądzi Pan o tłumaczeniach, które – wzbogacając tekst o
kontekst polskiej kultury – zmieniają nieco oryginalną wymowę filmu?
Tłumaczenie
ideowe, w którym przekładamy nie tyle znaczenie samych słów, co zespół
skojarzeń jakie za sobą niosą, jest czasami usprawiedliwione. Niekiedy
obcojęzyczny humor jest mało komunikatywny ze względu na nieznany nam
kontekst kulturowy. Jeżeli żart jest równie dobry po polsku, co w
oryginale, i jeżeli uda się znaleźć taki ekwiwalent, który budzi w nas
podobne skojarzenia, to nie mam nic przeciwko. Umówmy się też, że
większość produkcji przeznaczonych do dubbingu to nie jest jakaś
„gigantyczna” literatura, stanowiącą integralną, nienaruszalną całość.
Inaczej ma się sprawa z rzeczami z wyższej półki. Na przykład nie
wyobrażam sobie dialogisty, który mógłby zbudować polski dubbing do
Monty Pythona tak, aby w pełni oddać sens absurdu oryginału.
Z
tłumaczeniem humoru jest trochę jak z przekładem poezji. Obie formy są
bardzo skondensowane, niosą za sobą całe mnóstwo skojarzeń. Bardzo
trudno odnaleźć w obcym języku odpowiedniki tych skojarzeń i jeszcze
ułożyć je w tak samo zwięzłą formę.
Po sukcesie pierwszego Shreka bardzo
wielu tłumaczy próbowało naśladować Bartosza Wierzbiętę, autora
polskiego przekładu filmu. Problem w tym, że zazwyczaj nie były to próby
udane. Są rzeczy, które do takiego tłumaczenia się nie nadają. Po
prostu tracą na wartości przy każdej próbie naginania ich do specyfiki
danego kraju czy języka.
Czy jest jakaś zasadnicza różnica między pracą nad dubbingiem animacji i filmu aktorskiego?
Praca
nad filmami aktorskimi jest po prostu dużo trudniejsza. Wszystkie
odstępstwa od oryginału na jakie przymkniemy oko w kreskówkach, są
trudne do zaakceptowania w filmie aktorskim. Każdy z nas wie mniej
więcej jak zachowują się ludzie i intuicyjnie czuje czy coś do siebie
pasuje czy nie. Niestety w dubbingu często zdarza się tak, że z pozoru
wszystko się zgadza, a i tak podłożony głos wydaje się nie pasować do
danej postaci. Bardzo trudno zbliżyć się do ideału; jest on praktycznie
nieosiągalny. Z tego względu sam niezbyt lubię oglądać dubbingowane
filmy aktorskie. Z obiektywnych przyczyn są one z góry skazane na
pewnego rodzaju niepowodzenie. Pytanie tylko czy to niepowodzenie, czyli
odstępstwo do oryginału, będzie duże czy małe.
Jak
wygląda proces doboru aktorów dubbingowych? Kto podejmuje ostateczną
decyzję o tym czyim głosem przemówią bohaterowie filmu?
Dobór
aktorów należy do obowiązków reżysera dubbingu, ale ostateczną decyzję
podejmują zazwyczaj twórcy oryginalnej wersji. Na miejscu robimy
castingi, a potem wysyłamy próbki głosu do producentów filmu. To oni
akceptują lub odrzucają danego aktora. Czasem zdarza się tak, że
producenci mają rozeznanie dotyczące naszego rodzimego rynku.
Niezależnie jednak od tego czy mają taką wiedzę czy nie, wgrywają naszą
próbkę głosową do programu, który ją analizuje i określa jej zgodność z
oryginałem. W przypadku Hobbita
niemal każda postać musiała zostać zaakceptowana przez producentów
filmu. Z perspektywy osób które pracują w Polsce i mają rozeznanie na
temat umiejętności zawodowych i predyspozycji charakterologicznych
danych aktorów, decyzje podjęte na podstawie pośredniego werdyktu
„maszyny” mogą wydawać się niezrozumiałe. Dlatego największe firmy,
takie jak Warner czy Disney, mają swoich polskich przedstawicieli i to
oni zazwyczaj decydują czy głos danej postaci ma być podobny do
oryginału, czy też ma to być jakieś znane nazwisko, które przyciągnie
widzów do kin.
Czy zdarzyło się, że odrzucono jakąś Pańską propozycję?
Zwykle
jest ich kilka, więc któraś zostaje zaakceptowana, ale istotnie, tak,
zdarzyło mi się raz stoczyć bój o aktora. Było to w przypadku Epoki Lodowcowej. Pojawia
się tam postać Baka, takie skrzyżowanie kapitana Jacka Sparrowa z
łasicą. Bardzo dziwaczna, śmieszna postać. Ostatecznie, tak jak
chciałem, zagrał ją Waldek Barwiński. Efekt, moim zdaniem, był bardzo
udany. Barwiński gra również Bilbo Bagginsa w Hobbicie.
Japońscy aktorzy dubbingowi, tak zwani seiyū,
chodzą latami do specjalnych szkół, w których ćwiczą swój głos. Mimo że
znani są tylko z dubbingu, bardzo często są popularniejsi od swoich
kolegów znanych ze srebrnego ekranu. W Polsce nie przywiązujemy raczej
wagi do nazwisk aktorów stricte dubbingowych, ale pamiętamy na przykład,
że pod osła ze Shreka głos podłożył Jerzy Stuhr.
W
Polsce do dubbingu nie zatrudnia się tylko znanych nazwisk, popularnych
dzięki rolom w kinie czy teatrze. Podobnie jak w Japonii, również i u
nas mamy aktorów wyspecjalizowanych w podkładaniu głosu. Wystarczy
spojrzeć na programy telewizyjne Cartoon Network czy Disney Channel. Tam
wszystkie produkcje są dubbingowane, bo są przeznaczone dla dzieci.
Jeżeli chodzi o produkcje rysunkowe i animacje, to przypuszczam, że
dzieciom akurat jest absolutnie obojętne, czy dana osoba jest znana, czy
nie, bo im i tak najprawdopodobniej znana nie jest. Reklama tego typu,
podobnie jak żarty słowne – obyczajowe, czy polityczne - skierowane są
raczej do widzów dorosłych.
Na jak długo przed premierą Hobbita dostali Państwo film? Ile czasu zajęło jego tłumaczenie i nagrywanie dubbingu?
Z
powodu praw autorskich wszystko obwarowane było różnymi restrykcjami i
musiało powstawać w głębokiej tajemnicy. Dostęp do materiałów był bardzo
ograniczony czasowo. Pracowaliśmy na wersjach, które były częściowo
zamazane. Nie dość, że były czarno białe, to jeszcze na całym ekranie
pojawiały się jakieś napisy, cyfry i znaki, co było dosyć irytujące,
ponieważ aktorzy czasem nie widzieli postaci, pod którą musieli podłożyć
głos. Część aktorów w zniecierpliwieniu czekała na lepszą jakościowo
wersję obrazu, chcąc zobaczyć, czy udało im się trafić w punkt, czy nie.
W związku z tym, że oryginalna wersja Hobbita była
przemontowywana niemal do samej premiery, prawie do końca naszej pracy
nad dubbingiem nie otrzymaliśmy ostatecznych, kompletnych materiałów.
Jak
wyglądała praca nad nagraniem „Pieśni krasnoludów”? Wydaje się, że
przełożenie jej musiało być bardzo trudne, a jednak polska wersja
znakomicie oddaje charakter oryginału.
Zasadniczy problem z tym filmem polegał na tym, że Hobbit w
oryginale grany jest tak, jak gra się w teatrze szekspirowskim –
szeroką frazą. Poza tym, większość aktorów tam występujących posiada
naprawdę wielkie, niskie, mięsiste głosy. Kiedy zacząłem zastanawiać się
nad polską obsadą, to pomyślałem, że ciężko będzie znaleźć tak dużą
liczę osób z tak fantastycznymi aparatami głosowymi. I na tym polegał
również problem w przypadku tej chyba najpiękniejszej piosenki z filmu,
czyli „Pieśni krasnoludów”. W dodatku pojawił się jeszcze jeden, dosyć
zabawny kłopot. Film zgrywany był w studiu w Budapeszcie. Ustawiano tam
ostateczne proporcje między dialogami poszczególnych postaci a całym
tłem muzycznym i dźwiękowym. Pracował nad tym pewien Węgier,
fantastyczny muzyk, osoba z absolutnym słuchem. Nigdy nie mogłem pojąć
tego, że za każdym razem kiedy dubbing zgrywany jest w Budapeszcie, mam
wrażenie, że wszyscy grają cienkimi głosami, jakby nagle pozbawieni byli
niskich rejestrów. Zrozumiałem w końcu na czym to polega. Węgrzy
najprawdopodobniej uważają, że wszystkie spółgłoski szczelinowe, takie
jak „s” i „z”, niespecjalnie przez nas akcentowane, stanowią cechę
charakterystyczną naszego języka. My staramy się je zamazać, nie
artykułować ich tak wyraźnie, a Węgrzy wręcz przeciwnie, w związku z
czym kładą na nie większy nacisk ustawiając proporcje dźwięku. Rezultat
jest taki, że kiedy oglądamy film, mamy wrażenie, że wszystko jakoś tak
syczy, piszczy i skwierczy. Dotyczyło to także piosenki. Kiedy słuchałem
jej w Warszawie, dzięki wspaniałej pracy polskich realizatorów,
wszystko było zrobione jak należy. Proporcje barwowe były takie jak w
oryginale, czyli niskie. Przyjeżdżam do Budapesztu na zgranie, i zamiast
tego znowu słyszę pisk myszy. Nie wiedziałem co się dzieje, więc
poprosiłem, czy nie można by tego ustawić tak, żeby brzmiało jak w
oryginale. Węgier skinął głową, pokręcił jakimiś gałkami i wszystko
wróciło do normy (śmiech).
Niestety, kiedy słyszałem pieśń już w kinie w Polsce, coś znowu
było nie tak. Wydaje mi się, że ktoś powinien przejechać się po polskich
multipleksach i sprawdzić, jak ustawiają potencjometry, regulatory
barwy itd., bo nie ma to wiele wspólnego z tym, jak zostało to
zaprogramowane i ustawione przez dźwiękowców, którzy pracowali nad
filmem. Po całej ich pracy włożonej w odpowiednie ustawienie proporcji
dźwięku, jakiś „pan Gienek” czy ktoś inny nastawia sprzęt w kinie tak,
że nie słyszymy nawet dziesięciu procent efektu. A wszystko to widać na
przykładzie tej jednej pieśni. Kiedy usłyszałem ją pierwszy raz w
studio, to przeszły mi „ciarki” po plecach – brzmiała fantastycznie. A
jak słuchałem jej w kinie, to ani po polsku ani po angielsku nie
brzmiała najlepiej. W obu przypadkach dźwięk był ustawiony tak, że
trzeba by tego słuchać z trąbką przy uchu żeby to miało jakiś sens.
Czy jakaś scena w Hobbicie była szczególnie trudna do zdubbingowania?
Tak,
było tam kilka bardzo trudnych, w sensie psychologicznym, scen.
Przełożenie psychologii postaci, psychologii dialogu, jest zawsze
najtrudniejsze. Czasem znaczenie umieszczamy w słowach, ale znacznie
częściej jest ono ukryte między słowami, w kontekście. Komunikujemy się
ze sobą raczej wrażeniowo niż werbalnie. Znaczenie określonych słów
rzadko kiedy rozumiane jest wprost, na ogół mówimy podtekstami.
Znalezienie i odszyfrowanie tego kontekstu, a zwłaszcza próba
przełożenia go na obcy język, jest rzeczą niezwykle skomplikowaną.
Poza
całym szaleństwem walk i pogoni, dużą część filmu stanowią gęste
dialogi. Jest tam taka scena, pozornie prosta, w której gromada
krasnoludów wybiega z jaskini i zastanawia się, co się stało z Bilbem,
czy zginął złapany przez orków. Żeby zabrzmiało to naturalnie, każdy z
aktorów musiał oddać coś więcej niż tylko słowa i zadyszkę po biegu. To
był koszmar. Trzeba było odnaleźć balans miedzy tymi wszystkimi
postaciami, oddać całą energię jaka się między nimi zawiązuje. Było to o
tyle trudne, że aktorzy nagrywali swoje partie oddzielnie. Kiedyś, gdy
pracowało się na taśmie analogowej, aktorzy grali grupami, ze sobą. Dziś
mamy obrazek, mikrofon, studio i każdy nagrywa sam. Nigdy nie spotkałem
się z wyzwaniem tak trudnym jak Hobbit.
Ale biorąc pod uwagę rezultat mam sporo satysfakcji. Jestem zadowolony z
ostatecznego efektu, z pewnych rzeczy, które ku naszemu zdziwieniu
udało się nam wspólnie osiągnąć.
Kamil Chrzczonowicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz