środa, 6 marca 2013

PRZETŁUMACZYĆ EMOCJE – wywiad z Piotrem Kozłowskim

Piotr Kozłowski, reżyser polskiej wersji Rio, Epoki Lodowcowej i Hobbita, opowiada nam o pracy nad dubbingiem do najnowszego filmu Petera Jacksona. Z rozmowy dowiecie się między innymi co ma wspólnego tłumaczenie humoru i poezji, jak przełożyć na obcy język to, co jest ukryte między słowami oraz dlaczego po wizycie w Budapeszcie Thorin Dębowa Tarcza piszczał jak mysz. Do przeczytania wywiadu zapraszamy wszystkich zainteresowanych kulisami pracy reżysera dubbingu, teorią przekładu literackiego i węgierską miłością do spółgłosek szczelinowych.
 
Na czym właściwie polega praca reżysera dubbingu?

W jakimś sensie przypomina pracę tłumacza. Tyle tylko, że w tym przypadku należy przełożyć również to, co jest materią sztuki aktorskiej: nie tylko słowa, ale też towarzyszące im emocje i znaczenia, jakie w oryginale odtwórcy ról nadają tym słowom, a przez to swoim postaciom. W idealnej sytuacji, która oczywiście w przyrodzie nie występuje, oglądamy film w obcym języku i po polsku, i mamy absolutnie takie same wrażenia. To nie jest tylko kwestia szczegółów, takich jak barwa głosu czy możliwości warsztatowe aktora, ale też ogólnego wrażenia autentyczności. Argentyński pisarz Jorge Luis Borges napisał kiedyś o człowieku, który miał pewną idée fixe. Otóż chciał on literalnie, słowo w słowo, napisać Biblię jeszcze raz – ale nie przepisując oryginał, tylko wymyślając go jeszcze raz samodzielnie w identyczny sposób. Dubbing przypomina trochę takie absurdalne działanie. Chcemy wymyślić jeszcze raz to samo, i tak samo, tylko w innym języku. 



Mówi Pan, że dubbing powinien być w jak największym stopniu wierny wersji oryginalnej. A co sądzi Pan o tłumaczeniach, które – wzbogacając tekst o kontekst polskiej kultury – zmieniają nieco oryginalną wymowę filmu?   

Tłumaczenie ideowe, w którym przekładamy nie tyle znaczenie samych słów, co zespół skojarzeń jakie za sobą niosą, jest czasami usprawiedliwione. Niekiedy obcojęzyczny humor jest mało komunikatywny ze względu na nieznany nam kontekst kulturowy. Jeżeli żart jest równie dobry po polsku, co w oryginale, i jeżeli uda się znaleźć taki ekwiwalent, który budzi w nas podobne skojarzenia, to nie mam nic przeciwko. Umówmy się też, że większość produkcji przeznaczonych do dubbingu to nie jest jakaś „gigantyczna” literatura, stanowiącą integralną, nienaruszalną całość. Inaczej ma się sprawa z rzeczami z wyższej półki. Na przykład nie wyobrażam sobie dialogisty, który mógłby zbudować polski dubbing do Monty Pythona tak, aby w pełni oddać sens absurdu oryginału.
Z tłumaczeniem humoru jest trochę jak z przekładem poezji. Obie formy są bardzo skondensowane, niosą za sobą całe mnóstwo skojarzeń. Bardzo trudno odnaleźć w obcym języku odpowiedniki tych skojarzeń i jeszcze ułożyć je w tak samo zwięzłą formę.
Po sukcesie pierwszego Shreka bardzo wielu tłumaczy próbowało naśladować Bartosza Wierzbiętę, autora polskiego przekładu filmu. Problem w tym, że zazwyczaj nie były to próby udane. Są rzeczy, które do takiego tłumaczenia się nie nadają. Po prostu tracą na wartości przy każdej próbie naginania ich do specyfiki danego kraju czy języka. 


Czy jest jakaś zasadnicza różnica między pracą nad dubbingiem animacji i filmu aktorskiego?

Praca nad filmami aktorskimi jest po prostu dużo trudniejsza. Wszystkie odstępstwa od oryginału na jakie przymkniemy oko w kreskówkach, są trudne do zaakceptowania w filmie aktorskim. Każdy z nas wie mniej więcej jak zachowują się ludzie i intuicyjnie czuje czy coś do siebie pasuje czy nie. Niestety w dubbingu często zdarza się tak, że z pozoru wszystko się zgadza, a i tak podłożony głos wydaje się nie pasować do danej postaci. Bardzo trudno zbliżyć się do ideału; jest on praktycznie nieosiągalny. Z tego względu sam niezbyt lubię oglądać dubbingowane filmy aktorskie. Z obiektywnych przyczyn są one z góry skazane na pewnego rodzaju niepowodzenie. Pytanie tylko czy to niepowodzenie, czyli odstępstwo do oryginału, będzie duże czy małe.


Jak wygląda proces doboru aktorów dubbingowych? Kto podejmuje ostateczną decyzję o tym czyim głosem przemówią bohaterowie filmu?

Dobór aktorów należy do obowiązków reżysera dubbingu, ale ostateczną decyzję podejmują zazwyczaj twórcy oryginalnej wersji. Na miejscu robimy castingi, a potem wysyłamy próbki głosu do producentów filmu. To oni akceptują lub odrzucają danego aktora. Czasem zdarza się tak, że producenci mają rozeznanie dotyczące naszego rodzimego rynku. Niezależnie jednak od tego czy mają taką wiedzę czy nie, wgrywają naszą próbkę głosową do programu, który ją analizuje i określa jej zgodność z oryginałem. W przypadku Hobbita niemal każda postać musiała zostać zaakceptowana przez producentów filmu. Z perspektywy osób które pracują w Polsce i mają rozeznanie na temat umiejętności zawodowych i predyspozycji charakterologicznych danych aktorów, decyzje podjęte na podstawie pośredniego werdyktu „maszyny” mogą wydawać się niezrozumiałe. Dlatego największe firmy, takie jak Warner czy Disney, mają swoich polskich przedstawicieli i to oni zazwyczaj decydują czy głos danej postaci ma być podobny do oryginału, czy też ma to być jakieś znane nazwisko, które przyciągnie widzów do kin.  

Czy zdarzyło się, że odrzucono jakąś Pańską propozycję?
 
Zwykle jest ich kilka, więc któraś zostaje zaakceptowana, ale istotnie, tak, zdarzyło mi się raz stoczyć bój o aktora. Było to w przypadku Epoki Lodowcowej. Pojawia się tam postać Baka, takie skrzyżowanie kapitana Jacka Sparrowa z łasicą. Bardzo dziwaczna, śmieszna postać. Ostatecznie, tak jak chciałem, zagrał ją Waldek Barwiński. Efekt, moim zdaniem, był bardzo udany. Barwiński gra również Bilbo Bagginsa w Hobbicie.

Japońscy aktorzy dubbingowi, tak zwani seiyū, chodzą latami do specjalnych szkół, w których ćwiczą swój głos. Mimo że znani są tylko z dubbingu, bardzo często są popularniejsi od swoich kolegów znanych ze srebrnego ekranu. W Polsce nie przywiązujemy raczej wagi do nazwisk aktorów stricte dubbingowych, ale pamiętamy na przykład, że pod osła ze Shreka głos podłożył Jerzy Stuhr.

W Polsce do dubbingu nie zatrudnia się tylko znanych nazwisk, popularnych dzięki rolom w kinie czy teatrze. Podobnie jak w Japonii, również i u nas mamy aktorów wyspecjalizowanych w podkładaniu głosu. Wystarczy spojrzeć na programy telewizyjne Cartoon Network czy Disney Channel. Tam wszystkie produkcje są dubbingowane, bo są przeznaczone dla dzieci. Jeżeli chodzi o produkcje rysunkowe i animacje, to przypuszczam, że dzieciom akurat jest absolutnie obojętne, czy dana osoba jest znana, czy nie, bo im i tak najprawdopodobniej znana nie jest. Reklama tego typu, podobnie jak żarty słowne – obyczajowe, czy polityczne - skierowane są raczej do widzów dorosłych. 




Na jak długo przed premierą Hobbita dostali Państwo film? Ile czasu zajęło jego tłumaczenie i nagrywanie dubbingu?

Z powodu praw autorskich wszystko obwarowane było różnymi restrykcjami i musiało powstawać w głębokiej tajemnicy. Dostęp do materiałów był bardzo ograniczony czasowo. Pracowaliśmy na wersjach, które były częściowo zamazane. Nie dość, że były czarno białe, to jeszcze na całym ekranie pojawiały się jakieś napisy, cyfry i znaki, co było dosyć irytujące, ponieważ aktorzy czasem nie widzieli postaci, pod którą musieli podłożyć głos. Część aktorów w zniecierpliwieniu czekała na lepszą jakościowo wersję obrazu, chcąc zobaczyć, czy udało im się trafić w punkt, czy nie. W związku z tym, że oryginalna wersja Hobbita była przemontowywana niemal do samej premiery, prawie do końca naszej pracy nad dubbingiem nie otrzymaliśmy ostatecznych, kompletnych materiałów.

Jak wyglądała praca nad nagraniem „Pieśni krasnoludów”? Wydaje się, że przełożenie jej musiało być bardzo trudne, a jednak polska wersja znakomicie oddaje charakter oryginału.

Zasadniczy problem z tym filmem polegał na tym, że Hobbit w oryginale grany jest tak, jak gra się w teatrze szekspirowskim – szeroką frazą. Poza tym, większość aktorów tam występujących posiada naprawdę wielkie, niskie, mięsiste głosy. Kiedy zacząłem zastanawiać się nad polską obsadą, to pomyślałem, że ciężko będzie znaleźć tak dużą liczę osób z tak fantastycznymi aparatami głosowymi. I na tym polegał również problem w przypadku tej chyba najpiękniejszej piosenki z filmu, czyli „Pieśni krasnoludów”. W dodatku pojawił się jeszcze jeden, dosyć zabawny kłopot. Film zgrywany był w studiu w Budapeszcie. Ustawiano tam ostateczne proporcje między dialogami poszczególnych postaci a całym tłem muzycznym i dźwiękowym. Pracował nad tym pewien Węgier, fantastyczny muzyk, osoba z absolutnym słuchem. Nigdy nie mogłem pojąć tego, że za każdym razem kiedy dubbing zgrywany jest w Budapeszcie, mam wrażenie, że wszyscy grają cienkimi głosami, jakby nagle pozbawieni byli niskich rejestrów. Zrozumiałem w końcu na czym to polega. Węgrzy najprawdopodobniej uważają, że wszystkie spółgłoski szczelinowe, takie jak „s” i „z”, niespecjalnie przez nas akcentowane, stanowią cechę charakterystyczną naszego języka. My staramy się je zamazać, nie artykułować ich tak wyraźnie, a Węgrzy wręcz przeciwnie, w związku z czym kładą na nie większy nacisk ustawiając proporcje dźwięku. Rezultat jest taki, że kiedy oglądamy film, mamy wrażenie, że wszystko jakoś tak syczy, piszczy i skwierczy. Dotyczyło to także piosenki. Kiedy słuchałem jej w Warszawie, dzięki wspaniałej pracy polskich realizatorów, wszystko było zrobione jak należy. Proporcje barwowe były takie jak w oryginale, czyli niskie. Przyjeżdżam do Budapesztu na zgranie, i zamiast tego znowu słyszę pisk myszy. Nie wiedziałem co się dzieje, więc poprosiłem, czy nie można by tego ustawić tak, żeby brzmiało jak w oryginale. Węgier skinął głową, pokręcił jakimiś gałkami i wszystko wróciło do normy (śmiech).

    Niestety, kiedy słyszałem pieśń już w kinie w Polsce, coś znowu było nie tak. Wydaje mi się, że ktoś powinien przejechać się po polskich multipleksach i sprawdzić, jak ustawiają potencjometry, regulatory barwy itd., bo nie ma to wiele wspólnego z tym, jak  zostało to zaprogramowane i ustawione przez dźwiękowców, którzy pracowali nad filmem. Po całej ich pracy włożonej w odpowiednie ustawienie proporcji dźwięku, jakiś „pan Gienek” czy ktoś inny nastawia sprzęt w kinie tak, że nie słyszymy nawet dziesięciu procent efektu. A wszystko to widać na przykładzie tej jednej pieśni. Kiedy usłyszałem ją pierwszy raz w studio, to przeszły mi „ciarki” po plecach – brzmiała fantastycznie. A jak słuchałem jej w kinie, to ani po polsku ani po angielsku nie brzmiała najlepiej. W obu przypadkach dźwięk był ustawiony tak, że trzeba by tego słuchać z trąbką przy uchu żeby to miało jakiś sens.

Czy jakaś scena w Hobbicie była szczególnie trudna do zdubbingowania?

Tak, było tam kilka bardzo trudnych, w sensie psychologicznym, scen. Przełożenie psychologii postaci, psychologii dialogu, jest zawsze najtrudniejsze. Czasem znaczenie umieszczamy w słowach, ale znacznie częściej jest ono ukryte między słowami, w kontekście. Komunikujemy się ze sobą raczej wrażeniowo niż werbalnie. Znaczenie określonych słów rzadko kiedy rozumiane jest wprost, na ogół mówimy podtekstami. Znalezienie i odszyfrowanie tego kontekstu, a zwłaszcza próba przełożenia go na obcy język, jest rzeczą niezwykle skomplikowaną. 

Poza całym szaleństwem walk i pogoni, dużą część filmu stanowią gęste dialogi. Jest tam taka scena, pozornie prosta, w której gromada krasnoludów wybiega z jaskini i zastanawia się, co się stało z Bilbem, czy zginął złapany przez orków. Żeby zabrzmiało to naturalnie, każdy z aktorów musiał oddać coś więcej niż tylko słowa i zadyszkę po biegu. To był koszmar. Trzeba było odnaleźć balans miedzy tymi wszystkimi postaciami, oddać całą energię jaka się między nimi zawiązuje. Było to o tyle trudne, że aktorzy nagrywali swoje partie oddzielnie. Kiedyś, gdy pracowało się na taśmie analogowej, aktorzy grali grupami, ze sobą. Dziś mamy obrazek, mikrofon, studio i każdy nagrywa sam. Nigdy nie spotkałem się z wyzwaniem tak trudnym jak Hobbit. Ale biorąc pod uwagę rezultat mam sporo satysfakcji. Jestem zadowolony z ostatecznego efektu, z pewnych rzeczy, które ku naszemu zdziwieniu udało się nam wspólnie osiągnąć.

Kamil Chrzczonowicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz