Dzień sądu, reż. Stephan Komandarev
Bułgaria, Niemcy, Chorwacja, Macedonia 2014, 107’
Styk państw, styk kultur, a na tym styku zupełny chaos. Nielegalni imigranci i rodzinne tragedie z wiszącym nad opowieścią fatum popełnionej przed laty zbrodni. Biografia Mityo przypomina pasmo nieszczęść, ciągnące się niczym pasmo gór wzdłuż pilnie strzeżonej bułgarsko-turecko-greckiej granicy. Śmierć żony, widmo długów, licytacja domu, a do tego niełatwe relacje z synem, obwiniającym ojca za wszelkie dotykające rodzinę tragedie… to wszystko staje się dla Mityo próbą charakteru i uczciwości. W przypływie bezradności podejmuje pracę nie tylko niezgodną z nim samym, ale i zaoferowaną przez człowieka, który niczym pierwsza kostka domina, zaważył na serii nieszczęsnych wypadków jego życia.
Aliaż wrzących emocji piętrzy się w filmie Stephana Komandareva coraz wyżej, w narastającym suspensie, aż na sam szczyt zwany dosłownie „Dniem sądu”. Tam też dopełni się przeznaczenie, trybunał wyda wyrok, a pędząca lawina niedomówień osiągnie swoje apogeum. Zanim jednak film wespnie się na wierzchołek budowanego skrupulatnie napięcia, wsiąkniemy wraz z obrazem w historię niemal panoramiczną. Mnogość problemów poruszonych w inspirowanej prawdziwymi wydarzeniami fabule naznacza Dzień sądu fascynującym zaangażowaniem. Czy możliwe jest jeszcze rozgrzeszenie? Gdzie leży granica moralnej odpowiedzialności? Czy istnieje jeszcze sprawiedliwość? Te i wiele innych pytań stawia przed nami Komandarev; i co więcej, szuka na nie zawzięcie odpowiedzi. Z dość ciekawym i całkiem satysfakcjonującym skutkiem.
Felix i Meira, reż. Maxime Giroux
Kanada 2014, 105’
Religia w jej licznych, duchowych, obyczajowych i społecznych wymiarach, stała się dla kina tematem szczególnie lotnym i ciekawym. Nie dziwi zatem bezkresny wykaz filmów mierzących się z jej rozmaitymi odmianami, odłamami, dogmatami, przejawami i typami wyznawców (od ateistów, przez ortodoksów, na hipokrytach kończąc). Ciężko jednak w tak olbrzymim maglu wciąż powstających produkcji, zachować świeżość i oryginalność; stworzyć coś naprawdę zaskakującego, zasługującego na miano odkrycia. I choć zdarzają się wyjątki (takie choćby jak Ulrich Seidl ze swoim nieprzeciętnym filmem Raj: Wiara) przykrym zwyczajem stała się repeta i wtórność wobec nakręconych lata temu, niezrównanie wybitnych dzieł. Felix i Meira, niestety, w ów trend bezwiednie się wpisuje.
Pełna sala, bilety wyprzedane. Festiwalowy szał, walka o miejsca; jednak w miarę jak rosły oczekiwania, film sukcesywnie rozczarowywał. Maxime Giroux za oś religijnej refleksji obrał przemielony motyw nieszczęśliwej miłości; historię zaś oparł na sztampie i przewidywalnych schematach. Tytułowa Meira miota się między obowiązkiem ślubowanym mężowi, ortodoksyjnemu Żydowi, a miłości nagłej i prawdziwej (jak to w bajkach bywa, zobrazowanej pocztówką weneckiego kanału, odkrytej nagle, ni stąd ni zowąd, do spotkanego w kawiarni ateisty). Reżyser mnoży stereotypy, powiela klisze, a to wszystko w naiwnym i sentymentalnym wydaniu, zupełnie jak kupiony w kiosku harlequin. Dylemat priorytetów - wierność kulturze i środowisku, czy samemu sobie i własnym uczuciom - przebrzmiał już niejednokrotnie. Trzeba by naprawdę pomysłowej głowy i wyjątkowej wrażliwości, aby odtworzyć go w nowej, intelektualnie ciekawej odsłonie.
Po seansie sala rozbrzmiała gromką salwą oklasków. Film budził zdecydowanie skrajne emocje; zachwycał lub całkowicie zawodził. I w tym leży bodaj jego największa siła.
Zuzanna Kowalczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz