sobota, 11 stycznia 2014

"47 roninów", reż. Carl Rinsch

McSushi

W wyważeniu przejrzystej, jednorodnej mieszaniny odległych kultur i filmowych gatunków, kryje się sztuka równie trudna, co ryzykowna, stanowiąca o geniuszu reżyserskiego warsztatu. Jednak tak jak o kunszcie, tak i o porażce świadczyć może ów mechanizm różnorodnych konwencji, jeśli tylko źle zazębiony i pozbawiony polotu. Taki strzał może okazać się samobójczym – zarówno dla narracji, jak i finezji kinowej wyobraźni. 47 roninów popełnia realizacyjne seppuku już w pierwszych minutach akcji i konsekwentnie przeciąga agonię aż po końcowe napisy – nie rozumiejąc kultury o której traktuje, prezentując zamerykanizowaną wizję azjatyckiej tradycji, wpychając japońską legendę w nieprzystające ramy hollywoodzkiej produkcji. Film w reżyserii Carla Rinscha zadziwia niewykorzystanym potencjałem (zarówno fabularnym, jak i budżetowym), tworząc niespójną i nieszczególnie sugestywną, trywialną bajkę o czarno-białej moralnie przestrzeni. 


Film Rinscha stanowi kolejną (choć po raz pierwszy nie azjatycką) adaptację japońskiej legendy o zemście bezpańskich samurajów z Ako. 47 skazanych na banicję roninów stawia czoła uzurpatorom, czarom i magicznym potworom, by odzyskać ojczyznę i utracony honor. Czego tu nie ma! Istny róg obfitości. Czarownice, smoki, duchy, dziwne stwory – a to wszystko upchnięte w ramy wciąż żywych mitów Wschodu, scenerię feudalnej Japonii, naiwny traktat o nietolerancji i odrzuceniu, walkę o władzę i niespełnioną miłość… A i to zaledwie początek długiej wyliczanki niezgrabnie dobranych, przezroczystych jak kalka wątków. 47 roninów to balansujący pomiędzy kinem fantasy a baśnią, azjatycką mentalnością a amerykańską percepcją, chaotyczny wir gatunkowego nieładu. A przecież japońska widownia zna przypadki udanych zabaw formą i konwencją – choćby "Siedmiu samurajów" Akira Kurasawy z 1954 roku, gdzie tradycyjna samurajska opowieść miesza się z gangsterską formą lat 50. w duchu filmowego noir. Produkcja Rinscha nie przekonuje jednak ani narracją, ani konstrukcją bohaterów, których ograniczone, płaskie kreacje szokują okrojeniem z autentyzmu. W całej tej długiej lawinie zarzutów na uznanie zasługuje jedynie rola Hiroyuki Sanady (znanego między innymi z Ostatniego samuraja i Wolverina), którego Oishi (przywódca roninów) wyraża pełnię przesiąkniętej honorem, powagą i godnością prawdy o samurajskim dziedzictwie. Jednak ani on, ani przyciągający publiczność epizodyczny występ Ricka Genesta (Zombie Boya), ani nawet czołowa postać Keanu Reevesa nie ratują filmu przed jego nieuchronnym upadkiem. 

47 roninów trafiło na grunt szczególny – rodzącą się potrzebę poznania i zrozumienia nie mniej wybitnej co europejska, czy amerykańska, marginalizowanej dotąd kinematografii wschodniego kontynentu. Kierunek bez wątpienia słuszny i wyczekiwany, szkoda tylko, że tak opóźniony w historycznej perspektywie. Wysiłek wkładany w przybliżenie zachodniemu widzowi tożsamości azjatyckiego kina, widać przede wszystkim w poszerzaniu granic zasięgu jego dystrybucji. To właśnie owej fali przełamywania granic międzykulturowego niezrozumienia zawdzięczamy obecność w studyjnych salach równie intrygujących obrazów jak "Pieta" Koreańczyka Ki-duk Kima, czy nagrodzona Złotą Palmą w Cannes chińsko-japońska koprodukcja "Dotyk grzechu" w reżyserii Zhangke Jiego. Niesłusznie zapomniane i pominięte miejsce Wschodu w historii światowego kina restytuuje także Mark Cousins w swojej 15-godzinnej "Odyseji filmowej". By o Azji opowiedzieć z kulturowego dystansu, należy ją jednak wpierw zrozumieć. A jeśli zrozumieć to i poznać – dogłębnie, wiernie, z szacunkiem na jaki bez wątpienia zasługuje. I tu leży bodaj największa słabość filmu Rinscha – amerykanizuje to co pierwotne, egzotyczne i pełne same w sobie, niepotrzebujące rozwiązań wysokobudżetowych, zachodnich produkcji, by olśnić i zachwycić nawet najbardziej wymagającego 


47 roninów to popadająca w ton bajkowej naiwności, pełna niekonsekwencji i gatunkowego bałaganu próba pogodzenia mainstream’owego kina akcji z klasyczną, samurajską opowieścią. Próba nieudana i chaotyczna, osadzona na mieliźnie międzykulturowego niezrozumienia. Bo czy zagryzane BigMac’iem sushi może jeszcze smakować? Pewnie tak, tyle tylko że to już nie Japonia, a kolejna kolonia zagarnięta przez hollywoodzką fabrykę snów.Tak samo gustowna i wyszukana jak kimono z wyhaftowaną na piersi plejadą pięćdziesięciu białych gwiazdek. Na tle biało-czerwonych pasów i niebieskiego kantonu.

Zuzanna Kowalczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz