wtorek, 14 stycznia 2014

"Nimfomanka – Część I", reż. Lars von Trier

Spowiedź bez rozgrzeszenia

„Zapomnij o miłości” – głosi tagline na plakacie reklamującym Nimfomankę, przedstawiającym grymas rozkoszy na twarzy Charlotte Gainsbourg. „Zapomnij o tym plakacie”, chciałoby się dodać już po seansie. Nowe dzieło Larsa von Triera – wbrew tytułowi, wbrew umiejętnie podgrzewającymi atmosferę oczekiwania trailerom – nie jest nawet w połowie tak kontrowersyjne, jak się tego spodziewaliśmy.

Nie znaczy to, że taki marketing filmowi zaszkodził. Wręcz przeciwnie – to rzadki przypadek popkulturowego produktu, w którym intensywna i wzbudzająca uwagę kampania reklamowa nie tylko towarzyszy sukcesowi artystycznemu, ale wręcz solidnie na ten sukces pracuje. Reżyser wzbudza w widzach ogromne oczekiwania (a może raczej obawy?), a następnie rozbija je w pył już w kilku pierwszych scenach. Ucieka w ten sposób przed konfrontacją i przejmuje pełną kontrolę nad zdezorientowanymi odbiorcami. Kto inny mógłby pozwolić sobie na taki zabieg, jeśli nie Lars von Trier?

Zalążki fabuły znane były od dawna: osią filmu jest rozmowa Joe – tytułowej nimfomanki – z Seligmanem, przypadkowym starszym mężczyzną, który odnajduje bohaterkę pobitą, leżącą na podwórku sąsiadującym z jego domem. Kobieta opowiada mu o przyczynach swojego stanu, malując przed ustatkowanym staruszkiem kompletny obraz swoich seksualnych doświadczeń, włącznie z wnikliwą charakterystyką licznie następujących po sobie kochanków. Taki opis mógłby sugerować, że na ekranie ujrzymy swoisty festiwal rozpusty. Nic z tego. Lars von Trier zrobił film zupełnie inny, niż można było tego oczekiwać: dość konwencjonalny w tych miejscach, w których miał być obrazoburczy i wprawiający w zakłopotanie we wszystkich pozostałych. Nakręcił dzieło, które w pełni rozumie chyba tylko on sam, przytłaczające mnogością symboli, dygresji i karkołomnych metafor. Nimfomanka plasuje się na granicy między traktatem filozoficznym a postmodernistycznym bełkotem, i właśnie dlatego jest tak fascynująca.

Sam seks jest tu niemal wszystkim: manifestacją władzy, techniką wędkarską, przedmiotem zakładu, pop-matematyką spod znaku liczb Fibonacciego, wreszcie sposobem na odreagowanie stresu czy bachowską polifonią. Nie jest natomiast środkiem służącym budowaniu więzi ludzkich, a już na pewno (poza jednym wyjątkiem) wyrazem miłości czy oddania. Z drugiej strony, nie ma w nim nic z pornografii – sposób nakręcenia scen „erotycznych” może nie odpycha, ale też nie przykuwa większej uwagi. Jedyne momenty, które mogą budzić zakłopotanie wśród widzów, to te, w których ludzka fizyczność daleka jest od seksualnego kontekstu.

Dużo większym wyzwaniem podczas seansu jest przebicie się przez atrofię uczuć trawiącą bohaterów opowiadanych przez Joe historii. Opisywane przez nią sytuacje są karykaturą normalnych relacji międzyludzkich, a styl życia polegający na poszukiwaniu kolejnych kochanków szybko przeradza się w farsę (doskonały epizod Umy Thurman w roli żony jednego z nich). Joe oszukuje, łamie serca, w perwersyjny sposób igra z emocjami bezradnych wobec niej mężczyzn. W jej podejściu do seksu brakuje nie tylko uczuć, lecz także prawdziwej przyjemności. Wraz z liczbą partnerów rosną jej potrzeby, więc posuwa się coraz dalej, świadoma, że nie przyniesie to oczekiwanego spełnienia. W ten sposób Lars von Trier obrzydza rozpustny styl życia skuteczniej niż setki edukacyjnych pogadanek czy kościelnych kazań.

Tytułowa nimfomania nie jest tu jakąś figurą retoryczną mającą uzasadnić pokazanie na ekranie tych kilku fragmentów nagiego ciała. Jest w sensie ścisłym chorobą – choć chorobą raczej duszy, niż ciała. Główna bohaterka nie szuka usprawiedliwienia swojego postępowania. Nie próbuje tłumaczyć się potrzebą emancypacji, poszukiwaniem własnej tożsamości czy zaspokajaniem naturalnych przecież potrzeb. Jest dla siebie okrutna: traktuje swoje uczynki jak grzechy („to, co w religii najbardziej odrażające”), nie widząc dla nich żadnego uzasadnienia.

Takie podejście, w połączeniu z dygresyjną, skupioną wokół licznych retrospekcji narracją, nadaje Nimfomance charakteru specyficznej spowiedzi. Specyficznej, bo grzesznikowi brakuje właściwego spowiednika. Seligman nie przyjmuje do wiadomości winy Joe, stara się ją racjonalizować (stąd jego liczne naukowe skojarzenia), relatywizować. A tam, gdzie nie ma winy, nie może być mowy o przebaczeniu. Tak rozumiana Nimfomanka to swego rodzaju nihilistyczny, podany w formie smutnego żartu, moralitet. Portret człowieka, który zrezygnował z ograniczeń, ale w głębi serca nadal ich potrzebuje.

Z drugiej strony, to przede wszystkim błyskotliwa gra z widzem: von Trier niby skupia się na moralnych rozterkach bohaterki, ale dużo bardziej interesuje go sama zabawa konwencją. Podrzuca kolejne, często sprzeczne tropy; uderza w najwyższe tony, by po chwili zrównoważyć je ironiczną puentą. Dość szybko zmusza też do przyjęcia punktu widzenia swojej bohaterki – w ten sposób jakby dystansuje się od własnego dzieła, zapewnia sobie alibi w konfrontacji z odbiorcą. Nie wiemy, co tu jest prawdą, a co fikcją, więc jakakolwiek krytyka staje się niemożliwa.


Na korzyść twórcy działa też podział filmu na dwie części. Obok Nimfomanki nie sposób przejść obojętnie, bez wyrobienia sobie własnego zdania, a jednocześnie wszelkie interpretacje niepełnego dzieła niosą ryzyko narażenia się na śmieszność. Do drugiej części podejdziemy z kolejną porcją oczekiwań – i nie ma wątpliwości, że znów zostaniemy zaskoczeni. Niezależnie od tego, jak skończy się snuta przez Joe opowieść, zapewne nie doczekamy się odautorskiego komentarza, sugerującego jednoznaczną krytykę czy próbę obrony głównej bohaterki. A już na pewno nie powinniśmy spodziewać się odpowiedzi na nasuwające się po seansie pierwszej części pytania. Prawdopodobnie wyjdziemy z kina jeszcze bardziej zdezorientowani, ale von Trier ma wystarczająco dużo asów w rękawie, by po raz kolejny przekonać nas, że sami tego chcieliśmy. 

Marcin Sarna

1 komentarz:

  1. No proszę na jakie fajne blogi można całkiem przypadkiem natrafić :)
    Co do Nimfomanki za wiele wypowiedzieć się nie mogę, bo jeszcze nie widziałam, ale Lars von Trier jakos nigdy nie gorowal na szczycie moich ulubionych rezyserow, poprzednie obrazy maja ciekawa koncepcje, idee, ale nie jestem przekonana co do wykonania, czegos mi w tym wszystkim brakuje, a zawsze denerwuje jedno- "pijane ujecia", czyli to krecenie z reki.

    na pewno jeszcze zajrze, a recezje- jesli sie nie obrazicie przeczytam dopiero po obejrzeniu filmu, nie lubie sie sugerowac opiniami i uwagami przed seansem :)
    zapraszam rowniez do siebie http://kino-strefa.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń