Wzlot i upadek muzyki
Śródziemia
Jeżeli przyjąć, że kinomani czekali z dużą niecierpliwością na „Hobbita”,
to odczucia miłośników muzyki filmowej należy pomnożyć dziesięciokrotnie.
„Władca Pierścieni” był wielką filmową ucztą, która na zawsze zmieniła gatunek
fantasy. Ścieżka dźwiękowa do niego stanowiła jednak dzieło rewolucyjne,
wyjątkowe nie tylko dla pojedynczej konwencji, czy konkretnego czasu. Howard
Shore stworzył dzieło niezwykłe w całych dziejach muzyki filmowej.
Fenomen muzycznej trylogii „Władcy Pierścieni” można rozpatrywać na wielu
płaszczyznach. Po pierwsze jest to po prostu niezwykle efektowna. Jej mocne,
zapadające w pamięć tematy natychmiast zwracają uwagę. Niektóre uzyskały już
status klasyka i można się na nie natknąć w zaskakujących sytuacjach. Sam
słyszałem nieśmiertelny temat Shire’u jako tło odmawianego na antenie Radia
Maryja różańca. W tych okolicznościach również brzmiał nader stosownie.
Nie tylko jednak o efektowność tu chodzi, ale i o niespotykaną złożoność.
Nie ma przesady w stwierdzeniu, że Howard Shore od podstaw stworzył muzykę
Śródziemia. Z ogromną starannością dobrał poszczególne dźwięki i instrumenty,
by jak najlepiej oddać charakter poszczególnych ludów i miejsc wymyślonego
świata. Liczne pieśni, oparte na wierszach Johna R.R. Tolkiena, stworzyły złudzenie
długiej historii i wypracowywanej przez lata muzycznej tradycji. „Władca
Pierścieni” pod względem ścieżki dźwiękowej jest dziełem totalnym, nie tylko
ilustracją filmu, ale unikalnym muzycznym uniwersum. Żadne filmowe dzieło nigdy
wcześniej i nigdy potem nie dało kompozytorowi szansy stworzenia czegoś
takiego. Co prawda pojawiały się podobne próby (jak na przykład „Avatar” Jamesa
Hornera), ale nie były one nawet w połowie tak udane.
Dlatego właśnie miłośnicy muzyki filmowej mieli prawo czekać na „Hobbita” z
wyjątkowymi oczekiwaniami. Nie chodziło tylko o kontynuowanie przebojowej
kompozycji, ale o rozszerzenie granic całego świata. Niestety „Niezwykła
podróż” przyniosła pierwsze rozczarowanie, zaś „Pustkowie Smauga” kolejne. W
obydwu przypadkach wynika ono zresztą z czegoś innego, chociaż świadczy o
pewnej kłopotliwej konsekwencji.
W pierwszej odsłonie przygód Bilba Bagginsa raziło przede wszystkim
nadmierne wykorzystywanie tematów z „Władcy Pierścieni” i to w niekoniecznie
sensowny sposób. O ile jeszcze w Shire nikogo chyba nie zdziwiło sięgnięcie do
znajomej melodii, to trudno już uzasadnić połączenie Rivendell z tematem
napisanym dla elfów z Lórien. Jasne, i tu elfy, i tu elfy, ale każdy
tolkienowski purysta oburzyłby się na takie zrównanie. To niestety wierzchołek góry
lodowej. Gdy Gandalf trafia na trop tajemniczego czarnoksiężnika z Dol Guldur,
muzyka usłużnie podsuwa temat Mordoru. Imię Saurona pada dopiero w drugiej
części, ale dzięki zbyt prostackiemu rozwiązaniu muzycznemu, nie stanowi to
żadnego zaskoczenia. Podobne przykłady nieprzemyślanego wykorzystania starych
tematów można niestety mnożyć.
„Pustkowie Smauga” przynosi inne kłopoty. Przede wszystkim zawiera dużo
mrocznego, ciężkiego i nudnego underscore’u. Wyjątkowość „Władcy Pierścieni”
polegała również na tym, iż nawet czysto ilustracyjne utwory były niezwykłymi,
kunsztownie zaprojektowanymi cackami. Ich wielopoziomowa struktura fascynowała
zarówno w obrazie, jak i poza nim. „Hobbit” tego nie ma. Muzyką rządzi banalna użytkowość.
Tematy równie szybko wybuchają, jak gasną, a zgromadzone dźwięki przez długie
minuty nie oferują nic interesującego. Sklejają się co prawda z obrazem, ale
dają mu zaskakująco mało. Nawet interesujące fragmenty łatwo umykają i w
niewielkim stopniu wpływają na atmosferę filmu.
Może to świadczyć o słabszej sile przebicia kompozytora, Howarda Shore’a.
Byłoby to paradoksalne. Przy pierwszej trylogii pracował jako średnio znany
specjalista od filmowych thrillerów, a do drugiej podchodził jako jeden ze
współczesnych tytanów gatunku, zdobywca trzech Oscarów. Tyle, że między
„Władcą...” a „Hobbitem” ani razu nie pracował z Peterem Jacksonem. Panowie
rozstali się przy produkcji „King Konga”, kiedy rozdzieliły ich – jak to się
zwykle mówi przy takich okazjach – różnice artystyczne. Potem miewał wzloty i
upadki, a tuż przed kręceniem „Niezwykłej podróży” dwa wyjątkowo chude lata.
Jednak, gdy w 2010 roku gościł w Krakowie, wydawał się podekscytowany wizją
powrotu do Śródziemia.
Wkrótce świat muzyki filmowej obiegła zaskakująca informacja, że główny
motyw napisany na potrzeby „Hobbita” nie wyszedł spod ręki Shore’a. Było to
niezwykłe, zakrawało o świętokradztwo. Okazało się jednak, iż temat Gór
Mglistych był najlepszą rzeczą, jaką pod względem muzycznym oferowała
„Niezwykła podróż”. Wydaje się przy tym, że nieco przyblokował inwencję Kanadyjczyka.
„Pustkowie Smauga” jest już bowiem pod względem tematycznym znacznie ciekawsze,
miejscami ociera się o poziom „Władcy Pierścieni” (motywy Smauga i Esgaroth).
Niestety potraktowane wyłącznie użytkowo nowe melodie nie mają kiedy w pełni,
satysfakcjonująco wybrzmieć. Inna sprawa, że drugi „Hobbit” przyniósł kolejną zmianę.
Pierwszy raz Howard Shore nie zajmował się samodzielnie orkiestracją i nie
dyrygował wykonaniem. Zastąpił go znany fachowiec Conrad Pope, ale czy przesadą
byłoby przypuszczać, iż kompozytor stracił już serce do Śródziemia, albo
brakuje mu na niego czasu?
Filmowy „Hobbit” jest słabszy od „Władcy Pierścieni”, ale pod względem
muzycznym w ogóle nie ma porównania. Nawet tworzone taśmowo ilustracje do współczesnych,
hollywoodzkich widowisk wypadają lepiej. O ile na filmowe zwieńczenie trylogii
można czekać z większą lub mniejszą niecierpliwością, muzyka przestaje już wzbudzać
jakiekolwiek emocje. Chyba, że ktoś lubi rytualne narzekanie. Pod tym względem
trzeci „Hobbit” pewnie go nie rozczaruje.
Jan Bliźniak
P.S. Zapraszam również do lektury moich recenzji ścieżek dźwiękowych do filmów: „Hobbit: Niezwykła podróż” oraz „Hobbit: Pustkowie Smauga” [J.B.]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz