niedziela, 9 czerwca 2013

"W ciemność. Star Trek", reż. J.J. Abrams


Kosmos dla laika

    Jeśli musiałbym się opowiedzieć po którejś ze stron w sporze między fanami „Star Treka” i „Gwiezdnych wojen”, bez wahania wybrałbym sagę Lucasa. Rycerze Jedi w dużym stopniu ukształtowali moją młodzieńczą wyobraźnię, budując zamiłowanie do obskuranckich wizji przyszłości, gdzie główną bronią jest miecz, a stosunki społeczne porządkuje zasada feudalnego wyzysku. W czasach nieokiełznanej „starwarsomanii”, „Star Trek” to były jakieś odległe i nieprzyjazne peryferia, zbyt sztywne i zbyt poukładane, nie dające się lubic przez swoją kanciastość. Dziwnie gładkie wydawały się uniformy noszone przez załogę USS Enterprise, dziwnie zachowawcze prowadzone przez nich dialogi. Mr Spock raził hełmem z grzywki i przywiązaniem do oświeceniowego racjonalizmu.

    Serial do tej pory funkcjonuje w mojej pamięci jako zbiór niepowiązanych obrazów, z których większość ma swoje źródło w doskonale rozpoznanej i utrwalonej ikonografii popkultury, a nie w doświadczeniach wyniesionych z własnych seansów. „W ciemność. Star Trek” J.J. Abramsa, twórcy między innymi „Mission Impossible III” i „Projekt:Monster”, oglądałem z perspektywy czystej karty, obciążony jedynie lekkim bagażem narosłych wokół całej serii wyobrażeń. Zupełnie ominęła mnie debata na temat „utrzymania ducha” pierwowzoru w blockbusterach luźno opartych na oryginalnej serii (Abrams wyreżyserował już pierwszego „Star Treka” w 2009, fani przyjęli go z mieszanymi uczuciami). Nie wiem też, czy nowy film profanuje „humanistyczno-ekologiczne” przesłanie serialu i czy jest zbyt mocno nastawiony na efekciarskie „mordobicie”. Z pozycji zupełnego ignoranta ciekawe wydawało się za to pytanie, czy obraz Abramsa zapewnia dobrą i emocjonującą rozrywkę. A zapewnia ją niewątpliwie.


    Rozpoczyna się od kosmicznego pyłu, ferii barw i połyskujących techno-gadżetów, co w zasadzie może posłużyć za streszczenie całości. „Star Trek” pod ręką hollywoodzkiego rzemieślnika pozbył się zadęcia i zamienił w kino przygodowe, z komiksowo-superbohaterskim zacięciem, gdzie pełna zwrotów akcji fabuła jest pretekstem do odpalenia kanonady efektów specjalnych. USS Enterprise już nie eksploruje nieznanych zakątków kosmosu, a raczej aktywnie włącza się w kształtowanie rzeczywistości XXIII wieku. Kapitan James T. Kirk (Chris Pine), w stylizacji na Jamesa Deana, przemienił się w typowego barowego zawadiakę, który kieruje się w decyzjach emocjonalnym impulsem i przeczuciem. Ratując przed niechybną śmiercią swoje przeciwieństwo, racjonalnego Spocka (Zachary Quinto), Kirk łamie 1 dyrektywę Gwiezdnej Floty – pozwala kosmitom podziwiać błyszczący kadłub gwiezdnego okrętu, ingerując tym samym w naturalny rozwój prymitywnej cywilizacji. Po tym incydencie, nie bez udziału wrodzonej prawdomówności Spocka, zostaje zdegradowany i odesłany na Ziemię. Kiedy jednak Londyńskim city wstrząsa seria tajemniczych zamachów terrorystycznych, niesubordynowany kapitan zostaje przywrócony do służby i wysłany z misją na daleką planetę, zamieszkałą przez wrogich Ziemianom Klingonów. Więcej ujawnić nie sposób, bo recenzja zamieniłaby się w bezczelny i łamiący kinomańską umowę spoiler.



    „W ciemność…”, tak jak produkcje s-f z epoki zimnej wojny, zostało pomyślane jako rodzaj lustra, w którym odbijają się współczesne społeczne lęki. Oś fabuły kształtuje się wokół dwóch głównych tematów: zagrożenia globalnym konfliktem, podgrzewanym przez polityczne gry i osobiste ambicje rozdających karty oraz konfliktem w skali mikro, na tle kulturowym, związanym z poczuciem zagrożenia aktami terroru dokonywanymi przez „obcych” w łonie własnego społeczeństwa. Tożsamość wroga i motywy jego działania nieustannie się w nowym „ST” rozmywają, ulegając przewartościowaniu i skomplikowaniu do tego stopnia, że już sami w pewnym momencie nie jesteśmy w stanie określić, z kim filmowi protagoniści powinni wałczyć, a kogo wspierać. Lęk przed zagrożeniem ukrytym, a jednocześnie bliskim, zorganizowanym w ramach sieci wzajemnych powiązań, przebija spod warstwy trójwymiarowego lukru w wielu miejscach, zwłaszcza w ostatnich 30 minutach filmu. I, jak się okazuje w finale, najbardziej skuteczną bronią do walki z arcywrogiem jest jednocześnie broń najbardziej konwencjonalna – goła pieść (obskurancki pierwiastek jednak mocno cieszy).

    Z drugiej strony filmowa całość została tutaj podporządkowane zasadom kasowej, amerykańskiej rozrywki i z tego punktu widzenia „W ciemności…” jest rodzajem kosmicznej opery mydlanej – mdlącej nagromadzeniem schematów, elementarnych emocji i nieprawdopodobnych fabularnych powikłań. Ale również, przy całym rozbuchanym McDonaldzie efektów, także pełnej całkiem inteligentnych i zabawnych dialogów (patrz: Kirka i Spocka rozmowy w kokpicie). Z załogą USS Enterpise autentycznie chciałoby się pójść na piwo, a ich multikulturowośc przywodzi na myśl modne dzielnice współczesnego Berlina. Żałuję tylko, że jako startrekowy laik, nie byłem w stanie wychwycić licznych nawiązań do pierwowzoru oraz smaczków, które Abrams podobno zręcznie poukrywał gdzieś „między kadrami”.


    Jedno w tej całej kosmicznej zawierusze cieszy na pewno – Abrams właśnie zabiera się za realizację nowego epizodu „Gwiezdnych Wojen”. I jeśli pójdzie na wojnę z fanami, tak ja zrobił to w przypadku „Star Treka”, możemy się spodziewać odświeżenia mocno wyświechtanej kosmicznej sagi. W oczekiwaniu na fajerwerki pocieszmy się zgrabnym „W ciemność…”.

Marcin Stachowicz 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz