Tematy ze stali
Hans Zimmer nie ma ostatnio dobrej prasy. Jego ścieżka dźwiękowa do
„Człowieka ze stali” spotkała się z co najmniej chłodnym przyjęciem zachodnich
krytyków muzyki filmowej. Polscy recenzenci podeszli do sprawy nieco
ostrożniej, lecz nie da się nie zauważyć przebijającego z ich tekstów
rozczarowania. Głosy słuchaczy są nieco bardziej urozmaicone, chociaż dominują
opinie skrajne, co nie jest zaskoczeniem. Hans Zimmer zwykle wzbudza
kontrowersje i jego kompozycje są czasem zarówno bardzo brutalnie atakowane,
jak i znajdują zaciekłych obrońców.
Do pewnego stopnia „Człowiek ze
stali” powtarza te elementy stylu kompozytora, które tak bardzo irytują jego
przeciwników – efekciarstwo, prostactwo środków i brzmień, elektroniczne
rozmycie. Z drugiej strony krzywdzącym byłoby niedostrzeżenie, jak starannie ta
ilustracja została zaplanowana, z jakim pietyzmem dobrano narzędzia do
wykreowania zupełnie nowego świata. Niedostrzegalna jest tu, częsta przecież u
zapracowanego Zimmera, bylejakość. Do jednego z największych mitów
amerykańskiej popkultury podszedł może nie z nabożną czcią, lecz na pewno z
szacunkiem, poświęcając mu dużo uwagi i twórczej energii.
Podstawy muzycznego uniwersum Supermana są bardzo tradycyjne – to tematy. Powstało ich na potrzeby „Człowieka ze stali” bez liku, a niemal każdy zasługuje na chwilę uwagi. Można je połączyć w swoiste pakiety. Pierwszy z nich to „pakiet kryptoński”. Znajdzie się w nim otwierający płytę powolny, przywołujący w myślach bezkresny kosmos temat samej planety. Do tego dochodzi trochę tajemniczy, składający się z kilku długich, mocno akcentowanych dźwięków motyw Jor-Ela, ojca Supermena („Launch”). Wreszcie najważniejszy – temat nadziei dla ginącego świata, przeradzający się w pierwszy z szeregu powstałych, by scharakteryzować głównego bohatera (druga połowa „Goodbye My Son”).
Podstawy muzycznego uniwersum Supermana są bardzo tradycyjne – to tematy. Powstało ich na potrzeby „Człowieka ze stali” bez liku, a niemal każdy zasługuje na chwilę uwagi. Można je połączyć w swoiste pakiety. Pierwszy z nich to „pakiet kryptoński”. Znajdzie się w nim otwierający płytę powolny, przywołujący w myślach bezkresny kosmos temat samej planety. Do tego dochodzi trochę tajemniczy, składający się z kilku długich, mocno akcentowanych dźwięków motyw Jor-Ela, ojca Supermena („Launch”). Wreszcie najważniejszy – temat nadziei dla ginącego świata, przeradzający się w pierwszy z szeregu powstałych, by scharakteryzować głównego bohatera (druga połowa „Goodbye My Son”).
Wspólnym mianownikiem tego
pakietu są powaga i dostojeństwo, połączone z lekko niedzisiejszą elektroniką,
podkreślające szlachectwo rodu Kal-Ela, starodawność Kryptona, a także
kosmiczny wymiar opowieści. Jest w tej muzyce smutek, lecz i swoista godność.
Pojawia się jednak jeszcze jeden temat, który burzy ten gładki obraz. Oto
bowiem na scenę wkracza Generał Zod, a wraz z nim dźwięki znacznie bardziej
nerwowe. Związany z nim motyw (obecny m.in. w „Arcade”) jest krótki, lecz
wewnętrznie urozmaicony, z niespodziewanym przyspieszeniem w środku, co dodaje
mu dramatyzmu i ciekawie kontrastuje z pozostałymi kryptoniańskimi tematami. Co
istotne wykracza on poza funkcję li tylko muzycznej wizytówki Zoda, w istocie
obrazuje on cały ideologiczny konflikt na planecie, wskazuje na liczne błędy,
kłamstwa i zaniedbania kryjące się pod nobliwą powłoką. Warto wsłuchać się w
utwór „Flight”, gdzie stanowi akompaniament dla kryptoniańskiego motywu głównego
bohatera przy jego pierwszym udanym locie. Jest to moment, w którym przyszły
Superman przekracza kolejne granice możliwości. Kompozytor dyskretnie dodaje tu
przestrogę, że pragnienie bycia lepszym zawsze niesie ze sobą ryzyko chęci
dominacji.
Sposób, w jaki Zimmer splata i rozwija poszczególne tematy robi zresztą duże wrażenie. Za ich pomocą opowiada właściwie całą historię, a nawet trochę ją uzupełnia. Nie jest to tak łatwe do prześledzenia na płycie, na której utwory nie zostały uporządkowane chronologicznie, lecz stanowi świetny materiał dla wszelkiego rodzaju poszukiwaczy drobnych smaczków, niuansów. Wszystko wydaje się mieć ukryty cel i znaczenie, a nawet jeśli w pierwotnym założeniu ich w istocie nie miało, nie niweczy to możliwości twórczej interpretacji. Zwłaszcza, że pojawiają się kolejne tematy, tym razem związane z Ziemią, korespondujące z poprzednimi. „Pakiet ziemski” oparty jest na lirycznym temacie Clarka Kenta – człowieka („This Is Clark Kent”) oraz tryumfalnym ostatecznym motywie Supermana („What Are You Going to Do, When You Are Not Saving the World”). Pierwszy z nich zwykle pojawia się w towarzystwie kryptońskich dźwięków, akcentując rozdarcie młodego chłopaka między dwoma światami. Ma ciepłą, domową atmosferę i w całej kompozycji brzmi najbardziej tradycyjnie. Finałowa fanfara superbohatera to już klasyczny, po zimmerowsku bombastyczny kawałek z mocnymi wejściami dęciaków i jeszcze dodającymi impetu wirującymi smyczkami. Ani podczas seansu, ani w trakcie słuchania płyty z muzyką trudno określić go mianem motywu głównego, w pełni objawia się dopiero w finale, ale trudno się temu dziwić. W końcu Kal-El vel. Clark Kent Supermanem dopiero się staje.
Skutkuje to tym, że w istocie
„Człowiek ze stali” tematu wiodącego nie ma, co do pewnego stopnia można
potraktować jako zarzut, gdyż rzutuje negatywnie na ogólnej wyrazistości
materiału. Trudno jednak w kontekście fabuły i ogólnej koncepcji ilustrowania
jej za pomocą mozaiki różnych melodii i brzmień, uznać takie rozwiązanie za nieuzasadnione.
Zresztą można dość paradoksalnie odnieść wrażenie, iż za wizytówkę filmu obrano
temat Generała Zoda, chyba najłatwiej zauważalny w trakcie seansu, co stanowi
dobry punkt wyjścia dla całej serii, gdzie motywy głównego bohatera będą się
musiały przewijać cały czas, ale o tonie poszczególnych ścieżek zadecydują
melodie przypisane czarnym charakterom.
Nie oznacza to jednak, że reszta kompozycji w towarzystwie obrazu jest niezauważalna. Hans Zimmer ma za duże doświadczenie w komponowaniu do hałaśliwych widowisk, by pozwolić muzyce dać się łatwo zatopić w oceanie dźwięków walk, wybuchów i okrzyków. Udaje mu się przebić nie tyle poprzez prymitywne podwyższanie decybeli, co przez błyskotliwy w swej prostocie pomysł. Właściwie wszystkie stworzone przez niego tematy opierają się na bardzo krótkich frazach, dzięki czemu z łatwością może je wszędzie wcisnąć bez męczącego szatkowania. Co więcej czyni je to bardziej elastycznymi i ułatwia sklejanie ze sobą, dzięki czemu muzyka z łatwością ilustruje często bardzo dynamiczne sceny, a zarazem przekazuje jakiś komentarz do oglądanych wydarzeń. Zimmer może więc wybrać właściwy motyw, bez obaw, że gdzieś nie będzie pasował. Tak na przykład w pojedynku Jor-Ela z Zodem rozbrzmiewa temat tego pierwszego, chociaż wydaje się mniej dynamiczny. Sprawdza się świetnie, wzmacniając dramatyzm sekwencji, a zarazem sugeruje, do kogo należy ostateczne zwycięstwo.
Złożoność tej pracy robi więc
duże wrażenie. Nic nie jest w niej samoistne, oderwane od szerszej idei,
wszystko się ze sobą splata, tworząc dzieło przemyślane i kompletne. Zimmer nie
byłby jednak sobą, gdyby zapomniał o tym, za co cieszy się masową wręcz
sympatią – o przebojowości. Słuchanie „Człowieka ze stali” sprawia przede
wszystkim dużo frajdy. Krótkie i proste motywy natychmiast wpadają w ucho, tak
charakterystyczna bombastyczność pełna jest energii, mocna sekcja perkusyjna (z
której kompozytor jest szczególnie dumny) ma w sobie impet, zaś gitara
elektryczna dodaje jeszcze mocy i nowoczesności. Jasne, proponowane środki nie
są ani szczególnie oryginalne, ani subtelne, ale właściwie, jaki jest sens
oczekiwania nowatorstwa i finezji po kompozycji stworzonej na potrzeby
wakacyjnego blockbustera? Zresztą „Człowiek ze stali” i tak wyprzedza
współczesne ścieżki dźwiękowe tego rodzaju o kilka długości. Jest zdecydowanie
bogatszy niż dowolna partytura napisana na potrzeby Marvela, znacznie ciekawszy
niż jakakolwiek część trylogii o Mrocznym Rycerzu. Prostota pojedynczych
pomysłów spotyka tu złożoność całościowej wizji, pewna toporność nie wyklucza
ambicji.
„Człowiek ze stali” powinien więc raczej pogodzić, niż poróżnić publiczność. Wydaje się, że zbiorowe malkontenctwo jest trochę wynikiem przyzwyczajenia (na Zimmera bardzo łatwo się ostatnio narzeka), trochę kompletnie nietrafionymi próbami porównania jego pracy z zupełnie odmienną kompozycją Johna Williamsa do „Supermana”. Zaskakujące jednak, jak łatwo niektórych ta przystępna przecież i efektowna muzyka odrzuca. Należy to potraktować jako przestrogę przed samodzielnym sięgnięciem po płytę. Warto przy tym spróbować. Dawno nie było bowiem Zimmera tak ciekawego (także w bardzo długiej wersji „deluxe”), tak dopracowanego i sprawiającego tak wiele czystej przyjemności. Bez wahania można „Człowieka ze stali” obwołać tegorocznym wakacyjnym przebojem muzyki filmowej.
Jan Bliźniak
Interesujący wpis, ja napisałem samą recenzje filmu Człowieka ze stali, jednak nie analizowałem tego pod kontem ścieżki dźwiękowej. Ciekawy artykuł.
OdpowiedzUsuń