niedziela, 7 kwietnia 2013

"Spring Breakers", reż. Harmony Korine


Dynamit? Raczej zimne ognie!

Z oglądaniem nowego filmu Hamrmony’ego Korine’a jest jak chodzeniem na imprezy. Z początku głośno, kolorowo i można się odurzyć. Jednak im dalej, tym wszystko staje się coraz bardziej banalne i przewidywalne. Potem jest tylko kac – trochę boli głowa, co nieco się pamięta, ale trudno o głębsze refleksje.

„To nie film, to dynamit!” – możemy przeczytać na barwnym plakacie „Spring Breakers”, jednak bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że „to nie film, to teledysk!”. Rzeczywiście, fabuła jest jedynie spoiwem całkiem przyjemnych obrazów. Zaczyna się od festiwalu ciał: oglądamy wypinające się tyłki, falujące biusty, opaloną muskulaturę. Sami młodzi, fajni ludzie na wakacjach. W rytmie elektronicznej muzyki, w blasku słońca i reflektorów odbywa się procesja rozbuchanej wolności. Taki karnawał jest marzeniem bohaterek filmu: Brit (Ashley Benson), Candy (Vanessa Hudgens), Cotty (Rachel Korine, wcale nie nastoletnia żona reżysera) i Faith czyli „Wiara” (Selena Gomez) to cztery nastolatki nudzące się w college'u.  Bardzo chcą wyjechać na wiosenne ferie (Spring Break) by zanurzyć się w orgiastycznym bezczasie zabawy. Brakuje im pieniędzy, jednak wyuczone na grach komputerowych i rodzimych filmach, postanawiają napaść na restaurację. Własnej naiwności i szczęściu (jako broni używają plastikowych atrap, wożąc się kradzionym autem) zawdzięczają to, że wszystko się udaje i trafiają do raju na Florydzie. W momencie, kiedy po raz kolejny powtarzają, że chcą aby te chwile upojnego szczęścia trwały wiecznie, trafiają do aresztu. Z opresji wybawia ich Alien (James Franco) żywa karykatura gangstera. Ufryzowany na Seana Paula, chuderlawy raper ze srebrnymi nakładkami na zęby wprowadza dziewczyny w równie groteskowy jak on świat gangsterki. Będzie trochę sentymentalnie, to za sprawą idolki młodzieży Britney Spears, będzie bitwa na poduszki (i podskoki na łóżku z karabinkami maszynowymi) będzie nawet kropla łez. Na koniec fosforyzujące bikini urządzi krwawą jatkę jak z gier wideo. Wakacje marzeń niczym kompilacja filmików z Youtube.


Jednak nie ma co szukać złota za tą tęczą. Zbity z popkulturowych klisz obraz Korine’a to hermetyczny dowcip, banalna satyra na nowoczesność. „Spring Breakers” to całkiem dobry temat, który został zmarnowany i przytłoczony swoją „nieznośną lekkością formy”. Obraz z początku hipnotyzuje, ostatecznie jednak nudzi. Powtarzalność gestów (te ruchy bioder!), schematyczność i puste zaklęcia („Spring Break” słyszymy co kilkanaście minut) sprawiają, że widz może czuć się zmęczony i rozdrażniony. Reżyser co prawda sprawnie odsłania całe (pop)kulturowe śmietnisko, degenerację pokolenia i bezsens nieustannego karnawału, jednak jego film daleki jest zarówno od eseju jak i rozrywkowej opowiastki. 

„Spring Breakers” balansuje na cienkiej granicy kiczu i geniuszu, ale nawet na moment nie zbliża się do żadnej ze skrajności, jest nieuchwytny, co w tym przypadku może oznaczać nijaki.
Kto liczy na podglądactwo będzie zawiedziony (naprawdę ostrych scen nie ma) kto zaś szuka moralitetu srogo się rozczaruje (bo zna ktoś teledysk z morałem?) Korine zapomniał, że struktura piosenki pop dla filmu to nie najlepsze rozwiązanie. Postmodernistyczny synkretyzm to wybór kuszący, ale i arcytrudny. Cytaty z socjologii i pop-polityki (Bohaterki w kominiarkach wyglądają jak Pussy Riot), naiwne zestawienie zewnętrznego piękna z wewnętrzną głupotą (złem?), całe te fakty i mity tylko naśladują głębię.


Impreza jaką funduje nam Korine’a, mimo to, jest warta odwiedzin. Wrażliwsi mogą się utwierdzić w przekonaniu, że hedonizm i przemoc nigdy nie zastąpią „wiary prawdziwej”, miłośnicy długich nocy jeszcze na trzeźwo mogą przyjrzeć się jak nie powinny spełniać się marzenia gorączki sobotniej nocy. Wbrew wielu obawom, zakochane w Disnejowskich kreacjach fanki Vanessy Hudgens i Seleny Gomez nie muszą doznać szoku poznawczego.

Film nie rozsadza świata „High School Musical”, pokazuje tylko jego freudowską kliszę, całkiem bezpieczną z poziomu dystansu. Co prawda, wszystko iskrzy, lśni, ale po chwili się okazuje, że to tylko zimne ognie. Tym filmem się nie poparzymy.

Rafał Pikuła

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz