Stowarzyszenie umarłych mężczyzn?
Czy obecni nastolatkowie, dla których szczytem romantyzmu jest kliknięcie w „lubię to” na facebookowym profilu skrycie adorowanej dziewczyny mają jeszcze szansę otrzymana odpowiedniej lekcji wrażliwości i romantyzmu, żeby wyrosnąć na mężczyzn spoglądających na kobiety jak na boginie, wzdychających do nich w trakcie księżycowych nocy i układających wiersze na wewnętrznej stronie okładki książki? Czy w siedzącym wieczorem na kanapie przed telewizorem mężu, styranym całodniową harówką, zmartwionym podwyżkami cen paliw, da się jeszcze obudzić młodego duchem romantyka, z rozświetlonymi ambicją oczami snującego plany odmiany szarej codzienności?
Nie jest wcale łatwo znaleźć w sobie wystarczająco optymizmu i wiary aby odpowiedzieć na te pytania twierdząco. Seans „Stowarzyszenia umarłych poetów” z pewnością jednak w tym pomoże. Chociaż ciężko w zetknięciu z filmem Petera Weira nie ulec pokusie potraktowania go jak programu przyrodniczego opowiadającego o jakimś gatunku będącym na wyginięciu. Oto bowiem mamy końcówkę lat 50. XX wieku – czasy, które w pędzącym obecnie świecie zdają się być tak samo odległe jak poleolit. Grupka młodych chłopaków w dziwnych fryzurach trafia do prestiżowego, ale i restrykcyjnego college'u, gdzie trzymanie się skostniałych tradycji i przepisów ma uczynić z nich dojrzałych mężczyzn. Przy tym wszystkim szkoła zamyka wszelkie drzwi prowadzące do rozwoju intelektualnej i emocjonalnej indywidualności. Wszyscy mają być tutaj dokładnie takimi samymi, grzecznie słuchającymi poleceń chłopakami we flanelowych szlafrokach z godłem szkoły wyszytym na piersi.
Nie godzi się z tym nauczyciel John Keating (Robin Williams w jednej ze swoich najlepszych ról). Zachęca chłopców do zbadania swojej autonomiczności, rozpala w nich pasje, emocje i talenty, zamiecione w kąt duszy przez lęk przed niespełnieniem pokładanych z nich nadziei dorosłych. Tworzący tytułowe „stowarzyszenie umarłych poetów” uczniowie przesiadują noce w jaskini, zaczytując się w romantycznych wierszach i transcendentalnych traktatach filozoficznych, marzą o uwodzeniu kobiet, dyskutują o muzyce i teatrze. Na naszych oczach rosną im skrzydła ambicji, dzięki której unoszą się ponad przeciętność, poznają smak prawdziwej przyjaźni, miłości i wolności.
Film Weira jest wspaniałą lekcją o afirmacji młodości i niezależności, w którą reżyser z charyzmą, sercem i humorem wciąga widza tak samo intensywnie, jak Keating swoich podopiecznych. Wlewa ducha romantycznej inspiracji, daje przypływ młodzieńczej energii. Przede wszystkim pokazuje, że romantycy wcale nie są gatunkiem wymarłym, a jedynie ukrytym w każdym chłopcu i mężczyźnie pod szarym nalotem codzieności, który od czasu do czasu trzeba jedynie odkurzyć. Pod tym względem seans filmu Weira z pewnością przyniesie więcej korzyści niż kolejny wypad do kina na pierwszą z brzegu komedię romantyczną. Tylko, uwaga! Lepiej pozdejmować ze stołów wazony, na wypadek gdyby któremuś z domowników wzniosła atmosfera finału udzieliła się aż zanadto.
Damian Słowioczek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz