Ze
Sławomirem Fabickim, reżyserem i scenarzystą „Męskiej sprawy” oraz „Z
odzysku” o jego najnowszym filmie „Miłość”, a także o urokach i ciemnych
stronach bycia filmowcem rozmawia Bartosz Wróblewski.
Bartosz Wróblewski: Inspiracją do napisania historii przedstawionej w „Miłości” był artykuł Lidii Ostałowskiej „To się stało mojej żonie”.
Sławomir Fabicki: Tak,
bardzo lubię reportaże prasowe. Ciekawią mnie zwykli ludzie i ich
problemy. Skontaktowałem się z Lidią Ostałowską. Długo rozmawialiśmy.
Nawet chcieliśmy ze scenarzystą Markiem Pruchniewskim pojechać do
Olsztyna i spotkać się z małżeństwem opisanym w reportażu, ale po
którejś wersji treatmentu mój pomysł tak daleko odbiegł od
rzeczywistości, że wizyta tam i drążenie tematu nie miały sensu. Moi
bohaterowie są zupełnie inni. Afera olsztyńska była tylko katalizatorem
dla mojej własnej opowieści.
I nie jest pan ciekaw, jak film zostanie odebrany w Olsztynie?
Bardzo
interesują mnie opinie zwykłych widzów z Olsztyna, ale pewnie część
tamtejszych polityków będzie chciała mnie zlinczować, a część będzie
klaskać i mówić: tak, tak, dowalić, dowalić, dowalić! Ale ten film ma
niewiele wspólnego z polityką. Jakieś pół procenta.
Od „Z odzysku” do „Miłości” minęło aż sześć lat…
Na
początku w ogóle miałem jej nie kręcić. Już w 2008 roku miałem gotowy
scenariusz filmu familijnego „Bonobo Jingo” i to on miał powstać po „Z
odzysku”, ale trudno było zdobyć pieniądze i sprowadzić do Polski małpę
na zdjęcia próbne. I tak to trwało, trwało i trwało, aż po dwóch latach
poczułem, że muszę zrobić coś innego, bo zwariuję.
Film o Belgu wcielonym do Wermachtu?
Tak,
w międzyczasie straciłem rok, zanim zorientowałem się, że taki film o
powstaniu warszawskim jest nie do nakręcenia w Polsce. Polacy nie są
jeszcze gotowi na Film opowiadany z punktu widzenia okupanta, a Niemcy
już swoje nazistowskie traumy przepracowali w takich filmach jak:
„Upadek” czy „Kobieta w Berlinie”. Ale myślę, że za 10, 15 lat będę ten
Film mógł zrealizować.
Długa bezczynność może być frustrująca. Czy to nie przekładało się na nerwową atmosferę podczas realizacji filmu?
To,
że za kamerą stanąłem po sześciu latach nie miało żadnego wpływu na
pracę. Jestem profesjonalistą i wiem, co trzeba robić, aby osiągnąć
efekt, który zamierzam. Oczywiście na planie nie było nadzwyczaj wesoło
ze względu na temat filmu, ale bywało też śmiesznie. Mieliśmy takie
dziecko-lalkę. Różni ludzie robili z nią dziwne rzeczy. Nosili na
przykład na rękach, niby przypadkiem im wypadała, a wszyscy krzyczeli:
łuaa!
Przerażające. Chyba coraz lepiej rozumiem, dlaczego nie lubię pańskiego bohatera.
To
prawda, nie można go polubić, ale można zrozumieć jego postępowanie.
Tomek (Marcin Dorociński) to człowiek słaby, zapatrzony w siebie i
tchórzliwy, a w dodatku nie dostrzega uczucia swojej żony. Sam nie wie,
czego chce. Nie wie, czy wciąż kocha Marię (Julia Kijowska), a gwałt
wcale nie jest decydujący. Nie wiedział i przed nim. Najważniejsza była
dla mnie możliwość zrozumienia bohatera przez widzów, a nie to, czy
będzie wzbudzał sympatie czy antypatie.
Diagnozuje pan kryzys męskości w polskim społeczeństwie?
Tak.
Wizerunek macho, który do godz. 16 zarabia pieniądze, a potem wraca do
domu, zakłada kapcie, siada w fotelu i odpoczywa, pijąc piwo, się
zdezaktualizował. Świat poszedł do przodu, kobiety poszły do przodu, a
ten został w tych kapciach.
I dlatego bohater „Miłości” jest tak zagubiony?
Jest zagubiony, bo nie wie, czy kocha swoją żonę. Gdyby naprawdę ją kochał, nie byłoby filmu.
Mimo zagubienia nie idzie jednak do psychoterapeuty.
Marcin Dorociński?! No wie pan! (śmiech)
To świetny aktor, ale ostatnio strasznie go dużo w polskim kinie.
Nie
planowałem go jako odtwórcy głównej roli w „Miłości”. Film miał
opowiadać historię starszego, 40-50-letniego małżeństwa. Ale z różnych
przyczyn musiałem odmłodzić moich bohaterów i nieco zmienić scenariusz.
Dopiero wtedy postawiłem na Marcina.
Po raz kolejny zrobił pan film pozbawiony muzyki. Dlaczego?
Kompozytor
był wliczony do budżetu i trzymałem go do którejś z kolei wersji
montażowej, aż w końcu stwierdziłem, że nie jest potrzebny. Nie
chciałem, by film sugerował coś widzom przez muzykę. Nie chciałem w ten
sposób sterować emocjami widzów. To rozedrganie i wielka emocjonalność
bił już z samego obraza. Natomiast ścieżkę dźwiękową do „Z odzysku”
skomponował O.S.T.R., który świetnie gra na skrzypcach. Ale była tak
mocna i intensywna, że zabijała obraz. Nie można się było skupić na
odbiorze emocjonalnym, więc z niej zrezygnowałem i skorzystałem jedynie z
dźwięków świata przedstawionego, do których miał dostęp bohater. W
najbliższym filmie familijnym nie zabraknie jednak orkiestry
symfonicznej. Dzieci muszą mieć muzyczkę.
Scenariusz jest już gotowy. Są szanse, że zobaczymy „Bonobo Jingo” wcześniej niż za pięć lat?
Mam wejść w zdjęcia na wiosnę przyszłego roku i liczę na to, że wszystko pójdzie zgodnie z planem.
Jak to możliwe, że po nominowanej do Oscara „Męskiej sprawie” trzeba było czekać aż pięć lat na pański kolejny film?
Częstotliwość
powstawania moich filmów wynika tylko i wyłącznie z dramaturgii
budżetowej, bo pomysły i scenariusze są. „Z odzysku” powstało tak późno,
ponieważ polska kinematografia była wtedy w dupie. Rozwiązano komitet
kinematografii i powstawało kilka filmów fabularnych rocznie. A ponieważ
powstawało kilka filmów fabularnych rocznie, to do konkursu głównego w
Gdyni brano filmy telewizyjne kręcone na wideo i to było wielkie halo,
że powstaje film fabularny kręcony na wideo. Gdy z Gośką Szumowską i
Borysem Lankoszem wychodziliśmy ze szkoły filmowej, było naprawdę słabo.
A po sukcesie „Męskiej sprawy” nie miał pan propozycji pracy z zagranicy?
Była
duża szansa, że „Z odzysku” zrobię po angielsku, w Anglii. Spotkałem
się z jednym z koproducentów m.in. „Rykszarza”. Podobał mu się
scenariusz, ale postawił zaporowe warunki: miałem nie mieć wpływu na
główną obsadę oraz final cut, czyli ostateczną wersję montażową.
Wycofałem się. Chyba to był błąd. Ale stało się i już się nie odstanie.
Po „Z odzysku” miałem jeszcze propozycję zrobienia low-budgetowego
horroru po angielsku, remake’u francuskiego horroru, ale też nic z tego
nie wyszło.
Nie został pan drugim Polańskim, ale te dojrzałe emocjonalnie kobiety… Może zostanie pan drugim Bergmanem?
Nie,
Boże nie! Nie chcę być Bergmanem. Bardzo go cenię, ale kino
psychologiczne w dzisiejszych czasach nie ma racji bytu. To, co robili
Bergman i Antonioni, jeżeli idzie o kino psychologiczne, dzisiaj by się
nie sprzedało. Dlatego na przykład Haneke swoje filmy – które są bardzo
intelektualne, mówią o wielu istotnych rzeczach i dotykają wielu ważnych
problemów dzisiejszego świata – ubiera w ramy gatunkowe. „Ukryte” jest
thillerem, „Biała wstążka” prezentuje zagadkę kryminalną. Bergman
nakręciłby ten film zupełnie inaczej. Ale kino psychologiczne skończyło
się parę ładnych dekad temu. A jeśli idzie o kobiety, to na pewno
rozumiem je lepiej niż 20 lat temu. Do Wigilii zasiadam z żoną, dwiema
córkami, mamą i teściową, a w domu mamy jeszcze suczkę. Jestem jedynym
mężczyzną.
Niezły sztab konsultantek.
To
prawda. Często daję coś do oceny żonie. Jestem ciekaw, czy pociąga to
ją jako widza. Sama jest świetną pisarką. Jej ostatnia książka „Second
Hand” to wspaniałe studium kobiecości. Starsza z córek widziała
dotychczas moje etiudy szkolne i „Męską sprawę”. „Z odzysku” pokażę jej
dopiero za rok, gdy będzie miała 15 lat. A o „Męskiej sprawie”
rozmawialiśmy w domu, ale oglądała ten film także w szkole, na lekcji
religii. Musiała czuć się dziwnie, gdy omawiano film taty. Powiedziała
mi: wiesz co tato, nawet wszyscy siedzieli cicho i nikt się nie śmiał.
Jak ogląda się panu filmy z córką? Nie czuje pan tęsknoty za jej naiwnym spojrzeniem na kino?
Bardzo
czuję! Ona pochłania filmy. Ostatnio oglądaliśmy „Avatara”. W
okularkach, przed telewizorem. I ona była w tym 3D, tam w środku. A ja
oczywiście: a, to zrobił tak, to zrobił tak, to zrobił tak.
Czy kino jeszcze pana wzrusza?
Oczywiście,
wzrusza mnie. „Rozstanie”, „Biała wstążka”, „To nie jest kraj dla
starych ludzi”. Ale lubię też kino popularne. Na przykład komedie
romantyczne. Mówię serio. Ostatnio nie ma dobrych komedii romantycznych.
Najlepszą, jaką widziałem, jest „Notting Hill”. A z nowszych dzieł
wzruszyło mnie „Dwoje do poprawki” – śmieszno-straszny film o starszym
małżeństwie, które wyjeżdża do psychoanalityka i próbuje odbudować coś,
co umarło.
Ale ogląda pan filmy raczej z obowiązku, czy wciąż dla przyjemności?
Oglądam
dla przyjemności, ale nie odbieram ich tak, jak normalni widzowie. Nie
wchodzę w film. Zawsze widzę robotę reżysera, operatora, pionu
scenograficznego. Nie, sorry, Haneke jest taki, że parę razy – siuu –
popłynąłem w niego. Ale zazwyczaj oglądam i myślę: ale fajny mastershot;
zastanawiam się: jak on ustawił ten drugi plan?
I to jest przyjemne?
Dla
mnie to przyjemność, ponieważ twórca używa pewnych środków wyrazu, by
coś mi zakomunikować. Widzę, że to inteligentny człowiek, który nie
uważa mnie za kretyna i chce mi coś w ciekawy sposób opowiedzieć. Po
prostu kocham swój zawód.
A jak ogląda się panu własne filmy?
Staram
się nie oglądać swoich filmów, bo to jest po prostu jakaś męczarnia.
Pamiętam wszystko – emocje związane ze zdjęciami i montażem, pamiętam te
emocje po prostu. I dlatego nie lubię oglądać swoich filmów. Po co mam
je oglądać? Znam je na pamięć. Przecież montowałem je tak długo i znam
każde ujęcie.
Jest pan perfekcjonistą?
Żona powiedziałaby, że jestem, ale ja się nim nie czuję.
Czyje zdanie najbardziej pan sobie ceni, jeśli idzie o ocenę pańskich filmów?
Właściwie
każde zdanie jest dla mnie istotne. Krytycy oceniają film – to ich
prawo. Niestety, bardzo często tylko oceniają, a nie piszą o filmie.
Fizycznym docenieniem wartości filmu są oczywiście festiwale i nagrody,
ale najważniejsi są dla mnie widzowie. Zwłaszcza ci, których spotykam
twarzą w twarz, którzy ze mną rozmawiają i po których widzę, że mój film
wzbudził u nich refleksję. Od razu zgodziłem się na przykład na udział w
Polsce Światłoczułej. Razem z Dorotą Kędzierzawską i Arthurem
Reinhartem pojadę na dwa tygodnie w Polskę pokazywać „Miłość” w
miejscach, gdzie nie ma kin i rozmawiać tam z ludźmi o filmie.
Dotychczasowe filmy inspirowało życie. Nie myślał pan o przeniesieniu na ekran jakiejś powieści?
Całościowo nie, ale w książkach często znajduję postacie lub obrazy, które mnie inspirują.
Jaka literatura najbardziej interesuje pana filmowo?
Bardzo
lubię science-fiction, przykładowo „Ubika” Philipa K. Dicka. Ale przede
wszystkim zaczytuję się w literaturze faktu, w reportażach. Nie jest to
czysta literatura piękna, ale gdy czytam Hannę Krall, to widzę te
obrazki, a przede wszystkim widzę postacie. Szukam dobrych historii i
emocji, które mnie osobiście dotkną. Odnajduję też czasem dramaturgię,
która ma potencjał na fabularyzację i opowiadanie w formie filmowej.
Czyli jednak szuka pan tematów, obserwując prawdziwych ludzi.
Nie szukam. One same do mnie przychodzą. Gdy coś mnie zainspiruje, to jest jak iskra, która się zapala i potem to już idzie.
W drodze na wywiad dostrzegł pan coś inspirującego?
Widziałem
w metrze kobietę około pięćdziesiątki, która była żywcem wyjęta z lat
osiemdziesiątych. Ta fryzura, ten strój i plastikowe kolczyki. Była
żywcem wyjęta z tamtej epoki i zacząłem się zastanawiać, jak wygląda jej
dom, jakie mam meble, co lubi, kim są jej bliscy, kogo kocha.
Wkrótce
będzie pan wracał. Prosto do domu, czy zdarza się czasem zapatrzeć i
przegapić przystanek lub wyjść za kimś i obserwować, co zrobi?
Nie, to mi się nie zdarza. A może właśnie powinno…
fot. Bartek Trzeszkowski / www.bartekt.blogspot.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz