Ulrich Siedl zakończył swoją
trylogię o cnotach, a Berlin jest finałem jej pochodu po trzech najważniejszych
festiwalach. „Raj: Miłość” walczył o Złotą Palmę w Cannes, „Raj: Wiara” dostał
Nagrodę Specjalną Jury w Wenecji. Czy Berlinale uhonoruje Austriaka Złotym
Niedźwiedziem za „Raj: Nadzieję”?
Dewotka Anna Maria, bohaterka „Wiary”,
przywozi swoją otyłą siostrzenicę Melanie na obóz odchudzający. Prosta
tabliczka, jak to u Seidla w centralnym punkcie kadru, z napisem „Camp” i
strzałką nie wróży najlepiej. Dziewczynę czekają wyrzeczenia i ćwiczenia –
ostatecznie jednak okaże się, że to nie współczesny „Rok 1984” i nie jest tak
strasznie jakby się mogło wydawać, a cały reżim uosabiany przez zaczesanego do
tyłu, rosłego wuefistę jest tylko pozorem. Jednak to nie
obóz i diety są najważniejsze. Melanie
zakochuje się w obozowym lekarzu. To miłość nastoletnia, naiwna, wyimaginowana,
wyrażająca ogromną, niezaspokojoną potrzebę bliskości. Lekarz o dziwo odpowiada
na te nieśmiałe, dziecięce zaloty…
„Miłość” opowiadała o braku miłości,
którą Teresa próbuje zastąpić kupowanym uczuciopodobnym produktem sex
turystyki w krajach „rozwijających się”. Zamiast „Wiary” była chorobliwa, skrywająca
lęki dewocja Anny Marii. Na co nie ma nadziei w „Nadziei”? Na sprostanie
wymarzonemu, nieosiągalnemu wizerunkowi i zaakceptowanie samej siebie. Przedsionek do
raju – niemalże aseptyczna obozowa klinika - zwodzi i obiecuje. Z jednej strony akceptację - w ramach porannych ćwiczeń dzieci śpiewają chórem „If you happy and
you know it - clap your fat”, poklepując się w rytm piosenki po obrośniętych tłuszczem brzuchach.
Z drugiej, wszystkie wysiłki – mało forsowne przebieżki, musztry w stylu "Full Metal Jacket", oglądanie jak na „seansach
nienawiści” Orwella filmów o jedzeniu – są pozorne. Na schudnięciu tak naprawdę
nie zależy ani dzieciom, ani obozowym opiekunom. Jedna z dziewczynek mimochodem
przyzna się koleżankom, że pierwszy raz całowała się „kilka lat temu na innym
obozie dietetycznym”.
To także niespełniona nadzieja na wielką
miłość - pod, której romantycznym obrazkiem jak z bajki kryje się coś innego i głębszego. Melanie (podobnie jak i wszystkie dziewczynki z jej pokoju) pochodzi
z rozbitej rodziny. Z zachowania niezdarnej, korpulentnej „lolity” wyziera
potrzeba posiadania ojca. Do prawdziwego cielesnego kontaktu między nią, a
lekarzem nie dojdzie. Scena, w której Melanie na leśnej wycieczce, zwodzi mężczyznę w głąb lasu w stroju kąpielowym, kończy się niewinnym przytuleniem się do
jego piersi.
Seidl przyzwyczaił nas do tego,
że podchodzi z kamerą niezwykle blisko i nie sposób oddzielić w jego trylogii
tkanki dokumentalnej od fabularnej. W „Raju: Nadziei” jest to tym bardziej zadziwiające
- głównymi bohaterkami są zaledwie nastoletnie dziewczyny. Ich infantylne rozmowy, obracające
się głównie wokół chłopaków i pierwszych seksualnych doświadczeń są naturalne, wulgarne, przełamują barierę
wstydu. O ile jednak we wcześniejszych częściach bliskie, ale zimne oko kamery zachowywało
dystans, tutaj kompozycjami kadrów, sytuacjami, w których umieszcza swoje
bohaterki, Seidl staje się okrutnie prześmiewczy. Na tle autentyzmu na granicy obrzydzenia (jak to u Seidla) główny "miłosny" wątek lekarza i dziewczyny wydaje się niestety sztuczną konstrukcją.
Historia zatoczyła
koło – Melanie podczas „cell phone hour”, w której obozowicze mogą korzystać
ze swoich telefonów komórkowych, dzwoni do swojej matki i mówi, że ma nadzieję, że ta "dobrze się bawi w Kenii”. To „grzecznościowa” nadzieja. Między matką, a córką (o ciotce nie wspominając)
jest mur niezrozumienia, a nadziei na happy end nie ma.
Krystian Buczek
KONKURS GŁÓWNY: "Paradies: Hoffnung", reżyseria: Ulrich Seidl, obsada: Melanie Lenz, Vivian Bartsch, Joseph Lorenz, Michael Thomas, 91', 2013
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz