czwartek, 14 lutego 2013

63rd Berlinale: Bastrop, czyli życie w lesie

„Trawimy życie na drobiazgach. Prostota, prostota i jeszcze raz prostota! Tak, niechaj ludzkie sprawy ograniczą się do dwóch czy trzech, a nie stu czy tysiąca: zamiast liczyć do miliona, człowiek powinien liczyć do dwunastu, a rachunki prowadzić na paznokciu kciuka!"* - z Henrym Davidem Thoreau, XIX wiecznym "specjalistą" od mieszkania w lesie, niewątpliwie zgodziłby się Alvin, jeden z dwójki bohaterów konkursowego "Prince Avalanche", a jego przyjaciel  Lance z pewnością podałby dalekiemu gościowi piwo z turystycznej lodówki i opowiedział o weekendowym wypadzie na dziewczyny do miasta.

Zmierzch lat osiemdziesiątych, za chwilę w niepamięć odejdzie szał na new wave, zegarki z kalkulatorem, a w ich miejsce nastaną pstrokate lata 90. Ułożony Alvin (Paul Rudd) i prostoduszny Lance (Emile Hirsch o aparycji Jacka Blacka) pracują w Karolinie Północnej na rozległych terenach zniszczonych w wielkim pożarze lasów z 1985 roku. Alvin i Lance zajmują się malowaniem pasów na ciągnącej się w nieskończoność stanowej drodze. Praktyczny Alvin łowi ryby, rozbija obóz, próbuje nauczyć niemieckiego z kaset, które zabrał ze sobą w głuszę - las to jego żywioł i ucieczka od zgiełku miasta. Lance, brat dziewczyny Alvina to zupełne przeciwieństwo - marzy jedynie o nadejściu weekendu i o poderwaniu jakiejś panny na piątkowej imprezie. Obaj się nie znoszą, ale odcięci od cywilizacji muszą jakoś ze sobą żyć...

Amerykański remake islandzkiego "Either Way" (które zaledwie w tamtym roku gościł w Karlovych Varach - szybkość powstawania remake'ów zza oceanu bije rekordy) to zgrabne, niskobudżetowe, ale wizualnie piękne kino. Wbrew pozorom im dalej w las, tym mniej miejsca na nudę, a twórcom skutecznie udało się uniknąć wyeksploatowanych schematów kina kumpelskiego.  Film napędza Lance,  katalizator wydarzeń na ekranie - scena, w której z powagą wyjawia Alvinowi swój dramat nieudanego weekendu, a ten za wszelką cenę stara się okazać zainteresowanie jest doskonała. Bardzo dobrze przyjęty przez publiczność  Berlinale skromny "Prince Avalanche" był prawdziwą ulgą po ciężkich pokazach dnia poprzedniego (chociażby nowego Dumonta). W tym filmie jest miejsce na wszystko - na dobrą komedię, odrealnione, pełne wyobraźni sceny (teledyskowy montaż Alvina, który zostaje sam na weekend w lesie czy  pijacka zabawa na końcu), ale także na chwilę refleksji nad siłą żywiołu.

 "Prince Avalanche", reż. David Gordon Green

Niezależny "Prince Avalanche" kręcono w miejscu prawdziwego pożaru - lasach Hrabstwa Bastrop w Teksasie, w którym w 2011 roku spłonęło 139 km kwadratowych lasu, prawie 1700 domów i zginęły 2 osoby. W pewnym momencie jesteśmy świadkami na poły dokumentalnej i improwizowanej sceny rozmowy Alvina ze starszą kobietą, snującą się po zgliszczach swojego dawnego domu. Razem z jej domem spłonęły marzenia - w pogorzelisku szuka swojej karty pilota i dziennika pokładowego, mówiąc "czasem wydaje mi się, jakbym szukała we własnych prochach".  Życie nie znosi pustki i toczy się dalej - las, który odżywa po katastrofie wchodzi do zniszczonych domów.

To prosty film, używający (pozornie) prostych środków. Zadziwia, że coś tak bezpretensjonalnego i posiadającego tyle uroku wyszło spod ręki twórcy "Boskiego chilloutu". Choć na spotkanie Złotego Niedźwiedzia raczej szans nie ma - warto było wybrać się na półtoragodzinną wycieczkę do tego lasu.

Krystian Buczek

KONKURS GŁÓWNY:
"Prince Avalanche", reż. David Gordon Green, obsada: Paul Rudd, Emile Hirsch, 93', USA

* "Walden, czyli życie w lesie"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz