środa, 14 listopada 2012

28 WFF: „Jestem kłamcą. Nie wierzcie w nic, co mówię...”, czyli rozmowa z Willem Andersonem


Zdobywca nagrody głównej w Konkursie Filmów Krótkometrażowych 27. Warszawskiego Festiwalu Filmowego w tym roku znalazł się po drugiej stronie ekranu, dołączając do jury tej sekcji. Twórca animacji z północnej Szkocji zdradza kulisy swojej pracy i opowiada o losach fikcyjnych postaci, które powołał do życia.

W zeszłym roku Twój film „The Making of Longbird” zrobił furorę na Warszawskim Festiwalu Filmowym. Nie mogłeś odebrać nagrody osobiście, jednak dzisiaj jesteś z nami – po raz pierwszy w Warszawie, debiutując jako juror.

Zgadza się, to moja pierwsza wizyta w tym mieście, dużo spaceruję, kilka razy nawet się zgubiłem. Rok temu musiałem odwołać swój przyjazd ze względu na obowiązki związane z pracą. Nigdy wcześniej nie byłem w jury, więc ta propozycja stanowiła dla mnie dużą niespodziankę. Mój film spisał się całkiem nieźle, szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że to się tak skończy. W trakcie tworzenia w ogóle się o tym nie myśli. Niekiedy sukces sprawia, że człowiek staje się arogancki i wszechwiedzący, ale ja na szczęście się nie zmieniłem. Możliwość zasiadania w jury to dla mniej więcej niż zaszczyt – to oznacza, że ludzie mi ufają, pozwalają wybierać.

Praca jurora wydaje się trudna…

Tak, wiąże się z dużą odpowiedzialnością. Nie mówię, że praca jury innych sekcji jest łatwiejsza, ale w przypadku filmów krótkometrażowych trzeba całkowicie zmienić swoje oczekiwania. Jeden obraz jest animowany, w innym mamy do czynienia z grą aktorską. To bardzo podchwytliwe zadanie.

Powiedziałeś kiedyś, że nie lubisz podziału pomiędzy animacjami a filmami krótkometrażowymi. Czy teraz, kiedy jesteś w jury, nadal podtrzymujesz swoją opinię?

Osobiście uważam, że nie ma znaczenia czy film jest animowany czy nie. Wszystko polega na opowiadaniu historii – to jest klucz. Przesłanie powinno być zrozumiałe, a dzięki animacji możemy przekazać jakąś myśl w bardzo czytelny sposób. Dlatego wydaje mi się, że moja praca jest bardzo prosta. Zależy mi na tym, żeby moje filmy były wyraziste, chcę zawrzeć w nich pewną wiadomość, czasami powiedzieć coś zabawnego. Nie mam zamiaru dezorientować ludzi – nie sądzę, żeby na tym polegała rola krótkich metraży. Takie obrazy powinny raczej zmuszać do refleksji, pozostawiać widzom otwarte pole do interpretacji.
"The Making of Longbird"
Na jakie aspekty zwracasz uwagę oceniając filmy biorące udział w konkursie? Bardziej liczą się dla Ciebie kwestie techniczne czy może historia jako całość?

Oczywiście zwracam uwagę na kwestie techniczne, ale nie są one dla mnie aż tak ważne, co być może odróżnia mnie od innych członków jury. W danym obrazie mogą pojawiać się pewne elementy, które pod kątem technicznym nie sprawdzają się tak dobrze, jak w innych filmach, ale najważniejsze jest to, co starają się powiedzieć twórcy i jak im to wychodzi – czy ich przesłanie jest jasne.

Warszawska nagroda była pierwszą za film „The Making of Longbird”. Czy w związku z tym ma ona dla Ciebie jakieś specjalne znaczenie?

Kiedy skończyłem pracę nad tą produkcją, powiedziałem moim wykładowcom, że nie sądzę, żeby to był film festiwalowy. Jestem bardzo świadomy tego, ze animacja to oszustwo. Miałem pewien pomysł i po prostu musiałem go jakoś zrealizować. Będąc studentem animacji, tak naprawdę nie wiedziałem, jak zrobić film. Stworzyłem więc obraz o swoich zmaganiach twórczych. No i udało się! Decyzja jury była dla mnie szokująca. Czułem się wspaniale, ale jednocześnie wygrana sprawiła, że jestem teraz niesłychanie zdenerwowany, ponieważ wiem, że muszę działać dalej. Dzięki festiwalowi otworzyły się dla mnie nowe perspektywy, ludzie dowiedzieli się, kim jestem. To oczywiście mogło stać się bez tej nagrody, ale na pewno nie tak szybko.

Twoje nazwisko pojawiło się w tym roku na ekranie przy okazji animacji poklatkowej „I’m Tom Moody”, która znalazła się poza sekcją konkursową. Czym dokładnie zajmowałeś się przy tym filmie?

„I’m Tom Moody” to produkcja mojego przyjaciela i współpracownika, Ainsliego Hendersona. To on zrobił wszystko, kadr po kadrze. Sam stworzył kukiełki i sprawił, że ich świat stał się bardzo rzeczywisty, namacalny. Ta kwestia jest dla niego bardzo ważna. Ja byłem odpowiedzialny za opracowanie cyfrowe, poskładanie wszystkich elementów w całość, a więc po raz kolejny – ja jestem tutaj kłamcą. Moje nazwisko widnieje w napisach końcowych, ale moja rola była bardzo mała w porównaniu do pracy, jaką włożył w ten projekt Ainslie. Myślę, że zrobienie czegoś takiego jest naprawdę niezłym osiągnięciem. To bardzo piękny, minimalistyczny film o badaniu tego, co kryje się w zakamarkach naszego umysłu, o dialogu ze sobą z młodości.
"I'm Tom Moody"
Oglądając film „The Making of Longird” można odnieść wrażenie, że masz słabość do animacji tradycyjnej…

Czuję się jak oszust. Jestem twórcą animacji cyfrowych. Wszystkie moje filmy są tworzone komputerowo. Staram się jedynie, żeby na takie nie wyglądały. Jestem kłamcą. Nie wierzcie w nic, co mówię. Nie ufajcie mi.

Czyli „The Making of Longbird” jest filmem stworzonym całkowicie w technice cyfrowej?

Teraz będę musiał to powiedzieć, nie mogę skłamać... Tak, jest to film całkowicie cyfrowy. Dla mnie ważne było to, że jest to animacja, której podstawę stanowi pewna konstrukcja. Udawałem, że ten obraz ma za sobą historię, że jest to rzecz robiona ręcznie, dlatego jest prawdziwa, czysta… ale jest całkowicie cyfrowa. Nie mogłem tego zrobić w tradycyjny sposób – jestem bardzo niecierpliwą osobą, szybko straciłbym zainteresowanie tym projektem. Najważniejsze było to, żeby przekonać widzów, że to jest rzeczywiste. To właśnie powinna robić animacja. Wszystko polega na sprawianiu, że niewiarygodne staje się wiarygodne. Tak przynajmniej myślę. Ale wiecie – jestem kłamcą.

W nawiązaniu do Longbirda zrobiłeś niedawno film „The Making of Longbird. A Retrospective”, w którym na końcu pojawia się pytanie, czy będzie jakaś kontynuacja tego projektu. Ty odpowiadasz, że tak, Longbird -że nie. Jak mamy to odczytywać?

To trudne pytanie. On nie jest zachwycony tym pomysłem. Perspektywa ponownej współpracy ze mną niezbyt mu się podoba. Ale osobiście muszę powiedzieć, że wszystkie te nagrody, festiwale… może wpłyną trochę na jego decyzję. Istnieje szansa na to, że jednak się zgodzi.

Jest także inny projekt, nad którym obecnie pracujesz – krótkie animacje o bezrobotnej mewie. Powiesz nam coś więcej na ten temat?

To fascynujące, że o tym słyszeliście! Razem z Ainsliem zrobiliśmy kilka krótkich animowanych klipów, które umieściliśmy na Youtubie. W zamyśle ma to być seria animacji dla telewizji BBC, wszystko jest jeszcze na wczesnym etapie. Stworzyliśmy świat ptaków, z pozoru smutny i przygnębiający. Śledzimy losy młodej, bezrobotnej mewy Malkie, która stara się powiązać koniec z końcem. Pragnie znaleźć pracę, by w przyszłości móc utrzymać rodzinę. Jest oczywiście zakochana. Często powtarzam, że wszystko kręci się wokół miłości. Longbird w pewnym sensie też dotykał tego tematu – nie możemy przecież bez siebie żyć! Malkie to animacja, nad którą teraz ciężko pracuję, w którą wkładam całą swoją duszę. Mam nadzieję, że coś z tego wyjdzie.
"The Making of Longbird"
W „The Making of Longbird”, określanym mianem mockumentu (fikcja udająca film dokumentalny), obok animacji mamy okazję podziwiać Twoją grę aktorską. Czy chciałbyś w przyszłości zrobić jakiś film, który nie byłby animowany? Czy planujesz stworzenie kolejnych mockumentów?

Razem z Ainsliem piszemy teraz film realizowany z udziałem aktorów, w którym jest trochę animacji, ale nie nazwalibyśmy go filmem animowanym. Jest to raczej film krótkometrażowy. Więc zdecydowanie „tak” na pierwsze pytanie. Jeżeli chodzi o mockumenty to sprawa jest bardziej skomplikowana. Kiedy tworzyłem Longbirda postrzegałem ten film bardziej jako „fałszywy dokument”. Wszystko tak naprawdę zależy od tego, jak podchodzimy do tych kategorii. Dla mnie mockument – wiecie, jestem kłamcą, gadam głupoty – jest bardziej pochrzaniony, mniej poważny. Granica prawdy jest bardzo cienka, dla twórcy to tylko igranie z ideą. Tak czy inaczej – każdy film jest zbiorem kłamstw. Kiedy praca nad Longbirdem była już zakończona i film miał pokazy w różnych miejscach, wspominałem, że to Vladislav Feltov, pionier animacji, stworzył główną postać. Pracował z Vladislavem Starevichem, który był bardzo sławnym animatorem poklatkowym – sam tworzył kukiełki i wprawiał je w ruch. Skontaktowała się ze mną jego wnuczka, która widziała mój film. Wspominała o pracy swojego dziadka, powiedziała, że przecież nie mogłem współpracować z Feltovem. Pomyślałem sobie w tym momencie, że to jest wspaniała rzecz – mam na myśli to, co jesteśmy w stanie zrobić za pomocą filmu. W pewnym sensie doprowadził on do zatarcia granic pomiędzy rzeczywistością i fantazją. Widzowie nagle mogli spotkać pionierów animacji, którzy kłamali przez mój obraz.

Co według Ciebie sprawia, że czasami lepiej wyrazić pewną myśl dysponując jedynie piętnastoma, a nie dziewięćdziesięcioma minutami? Co jest takiego szczególnego w filmach krótkometrażowych?

To trudne pytanie. Pewnie za rok nie będę się przyznawał do tego, co teraz mówię. Dla mnie jest to o wiele bardziej imponujące, jeżeli na tak krótkiej przestrzeni czasu, przy tylu ograniczeniach, które ciągle ma się w głowie podczas pracy nad filmem, reżyser jest w stanie przekazać jakąś wiadomość – potrafi poruszyć ludzi, sprawić, że będzie im się podobało to, co widzą na ekranie.  Niektórzy mówią, że nie można dobrze uchwycić tematu w krótkometrażówce, że to bardzo trudne. Ja jestem nowy, nie wiem o czym mówię, ale bardzo ekscytujące było dla mnie to, że wielu ludzi naprawdę polubiło Longbirda, a to tylko 15 minutowy film! Myślę, że gdyby był dłuższy – byłby gorszy. Pytają mnie o sequel… wiecie, być może. Longbird jest tylko tworem zmyślonymi przez człowieka, a jednak przemawia do widzów i to jest świetne. Za pomocą krótkich filmów można nawiązać z publicznością rzeczywisty kontakt, a to naprawdę inspirujące doświadczenie.


Rozmawiali: Agnieszka Cieślak i Krystian Buczek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz