Przy okazji Warszawskiego Festiwalu Filmowego rozmawialiśmy z Maciejem Stuhrem – o „Pokłosiu”, w którym gra jedną z głównych ról (na ekranach od 9 listopada), ale również o nowych wyzwaniach aktorskich i o tym, dlaczego nie zawsze można być poważnym.
Zacznijmy od mocnego akcentu, bo od „Pokłosia”. Nie obawia się Pan reakcji publiczności?
Najbardziej boję się tego, że film nie spodoba się widzom. Jeżeli wywoła dyskusję i ktoś powie że to hańba, „brońmy Polski!”, to będzie to sygnał, że tym bardziej należało ten film nakręcić. Myślę, że to jest nasz podstawowy obowiązek – przyznać się do pewnych rzeczy, nawet ich nie oceniając.
Czy w takim razie celem filmu jest zanegowanie obrazu Polski jako ofiary II wojny światowej?
Film powstał po to, by powiedzieć, że nie byliśmy tylko i wyłącznie wspaniali. Byliśmy oczywiście ciemiężeni – delikatnie mówiąc, wojna nie przyniosła Polsce zbyt wielu korzyści. Ale po tym przyszły dziesięciolecia, podczas których byliśmy karmieni radziecką propagandą. To jest zawsze najlepsza metoda zjednoczenia ludzi i utrzymania władzy w obliczu wojny czy innego konfliktu. I to nie tylko w traumatycznych czasach, bo dziś podobnie robią PO i PiS – próbują narzucić swoją narrację. Jedni mówią: „jest dobrze”, drudzy: „nie, jest źle”. A na wojnie ginęły przecież miliony ludzi! Wyobraźmy sobie, jak długo musiała działać taka propaganda, by była równie skuteczna. I ten czas zaczyna właśnie mijać – 60 lat to chyba minimalny okres na nabranie dystansu i zadania sobie podstawowego pytania: „no dobrze, to jak z tą wojną naprawdę było?” Bo do tej pory mieliśmy tylko Szarika, Gustlika i Klossa.
I wierzy Pan, że „Pokłosie” faktycznie zmieni coś w opinii Polaków na ten temat?
Pierwszą rzeczą jest ustalenie faktów, bo nawet tutaj nie panuje pełna zgoda. Gross uważa, że w Jedwabnem Żydów zabili Polacy, ale nawet w IPN-ie są naukowcy, którzy twierdzą, że zrobili to Niemcy. Dopiero gdy ustalimy fakty, możemy o tym dyskutować. Można oczywiście zapytać: „Po co robić o tym filmy? Kręćmy filmy o rzezi wołyńskiej, to jest prawdziwie polska postawa!” No i tu zaczynamy się spierać, bo ja uważam, że bardziej polskie jest mówienie o tych chwilach, gdy to my byliśmy tymi złymi, niż o tych, kiedy nam robiono krzywdę. Kino jest od tego, żeby opowiadać historie. W obu sytuacjach miały miejsce takie historie – tragiczne, ale ciekawe. Nikt nikomu nie zabrania kręcenia filmów o Wołyniu – ale to, że jest 40 milionów dobrych Polaków, nie oznacza, że nie możemy opowiedzieć o tym jednym złym.
Jednak najważniejsza zmiana leży gdzie indziej. Chciałbym, by po obejrzeniu „Pokłosia” chociaż część widzów zadała sobie pytanie: „Gdyby teraz wybuchła wojna, albo gdybym urodził się w tamtych czasach – jak ja bym się zachował?” I to jest rewolucja, na którą nas dzisiaj stać. Można to przyrównać do eksperymentu, który kiedyś przeprowadzono – został zaaranżowany fałszywy wypadek motocyklowy i sprawdzano, ilu kierowców zatrzyma się, by udzielić pomocy. Zatrzymywał się 1 na 25. Łatwo powiedzieć: „Ja bym się na pewno zatrzymał!”. Nie, prawdopodobnie byłbyś wśród tych 24, którzy przejechali.
Kilka miesięcy temu jeden z czołowych tygodników opinii wspominał o „Pokłosiu” przy okazji numeru poświęconego tematowi „polskiego antysemityzmu”. Czy uważa Pan to za realne zagrożenie, czy problem sztucznie podsycany przez media?
Polski antysemityzm jest przede wszystkim głupi. Dopatrywanie się działania Żydów we wszystkim jest objawem strachu, chęci zrzucenia odpowiedzialności za swoje niepowodzenia na innych. A z drugiej strony, wygląda na to, że oni skutecznie się przed nami chowają, bo w ogóle ich nie widać. Łatwiej dziś znaleźć osobę otwarcie przyznającą się do homoseksualizmu niż do żydowskiego pochodzenia. Ja, obracając się w zasadzie w lewackim towarzystwie, znam dwóch ludzi, którzy otwarcie mówią o sobie: „Jestem Żydem” – z czego jeden żartuje. Dlaczego tak jest? Czy oni faktycznie się ukrywają i wolą po cichu rządzić Polską, czy po prostu ich nie ma, a nasza wyobraźnia pracuje na ten temat? Zastanawia mnie to.
Można oczywiście spotkać gwiazdy Dawida na szubienicy namalowane na przystankach, jak w „Pokłosiu”, ale za tym nie stoi żadna filozofia – „ojciec tak malował, dziadek tak malował, ja też będę tak malował, bo właśnie dlatego jest mi źle i dlatego nie chce mi się iść roboty”. Możliwe, że w jakichś ultra-prawicowych formacjach może się to okazać groźne. Ale przede wszystkim jest to po prostu głupie. A jeszcze z innej strony – jeśli pójdzie się na Festiwal Kultury Żydowskiej w Krakowie, albo na Festiwal Czterech Kultur w Łodzi, to tam tematu antysemityzmu w ogóle nie ma, jest święto. Mnóstwo ludzi chce w tym uczestniczyc, poznać to, bawić się przy tej muzyce.
Wracając jeszcze do samego „Pokłosia” – jest Pan związany z tym filmem w sensie emocjonalnym?
Po pierwsze, czuję się związany emocjonalnie z Władysławem Pasikowskim, który jest moim przyjacielem i jednym z ulubionych reżyserów. Po drugie, uważam, że tekst „Pokłosia” (który przeczytałem pierwszy raz 7 czy 8 lat temu) jest jednym z najlepszych scenariuszy, jakie w życiu widziałem. I po trzecie, ranga tematu, z którym próbuje się zmierzyć, również oddziałuje na mnie bardzo osobiście. Uważam, że taki film musiał powstać. Chciałem bardzo w nim zagrać, ale najważniejsze było, żeby on w ogóle został nakręcony.
Ale jednak zagrał Pan – i jest to rola inna od tych, do których nas Pan przyzwyczaił. Czy jest to jakiś nowy kierunek w karierze aktorskiej?
To jest kierunek, o który walczyłem przez kilkanaście lat, tylko nikt mnie nie chciał tam skierować! Nigdy nie narzekałem na swoje role, ale bardzo chciałem spróbować czegoś poważniejszego i czekałem na taką szansę. I nie było to tylko bierne czekanie – to konsekwencja całej mojej aktorskiej drogi, od debiutu w kabareciku studenckim, przez radio, prowadzenie imprez, aż do roli w filmie takiej rangi, jak „Pokłosie”. Tę zmianę nawet lepiej widać w mojej roli w „Obławie” – gram tam człowieka, o którym trudno powiedzieć cokolwiek dobrego. Jednak scenariusz pozwolił na pogłębienie bohatera, pokazanie, że te wszystkie okropne rzeczy, które robił – donoszenie na ludzi i przesądzanie w ten sposób o ich losie – skądś się brały. Chciał dobrze, tylko źle wyszło.
Czy w takiej „cięższej” konwencji czuje się Pan lepiej, czy wymaga to specjalnego przygotowania?
Konwencja i gatunek filmu nie mają większego znaczenia. Najważniejsze jest to, czy film zapowiada się na dobry, czy zły. A czy to będzie komedia romantyczna, horror, czy thriller, to sprawa drugorzędna. Oczywiście kariera aktora to tysiące wyborów i potrzebna jest tu intuicja. 10-minutowy występ na Kabaretonie w Opolu ma inną żywotność niż nawet 5-godzinny spektakl Krzysztofa Warlikowskiego. Taki materiał pojawia się w telewizji, w Internecie... To jest mocny sygnał dla milionów ludzi, że nadal jesteś kabareciarzem. Z kolei, ile lat trzeba grać w teatrze, żeby zaistnieć w świadomości pewnej – i tak dość wąskiej – grupy ludzi!
Skąd w takim razie pomysł współpracy z Kubą Wojewódzkim w jednej z najpopularniejszych rozgłośni radiowych?
W życiu nie można robić tylko ważnych rzeczy. Warto starać się robić to, co najważniejsze, ale czasami trzeba się też pobawić – i tak właśnie to traktuję. Ja też słucham rockowej muzyki, też chodzę w podartych jeansach, a mało ludzi mnie z kojarzy z takiej strony. Nie wszystkie moje żarty są na poziomie Kabaretu Starszych Panów, lubię także żart plebejski, czy nawet sprośny, i rockowe radio jest na to dobrym miejscem. Ale to cały czas są odpowiedzialne decyzje, na które trzeba bardzo uważać. To, że dzisiaj jestem na Warszawskim Festiwalu Filmowym i rozmawiam z Wami przy okazji takiego filmu, jak „Pokłosie”, rzadko kiedy dzieje się przypadkiem. Trzeba na to trochę zapracować.
Rozmawiali absolwenci I edycji warsztatów "Krytycy z pierwszego piętra" - Patrycja Calińska, Agnieszka Cieślak, Natalia Maliszewska, Krystian Buczek, Marcin Sarna
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz