Wśród kilkunastu prezentowanych filmów można było wyróżnić
kilka charakterystycznych pomysłów fabularnych. Jednym z najciekawszych były
samochodowe przypowieści,
czyli uniwersalne, odrobinę abstrakcyjne historie ubrane w
formę kina drogi. Nagrodzone w konkursie Wolny Duch „Bez
entuzjazmu” (reż. Mani Haghighi) mogło wprawdzie przytłaczać arbitralnością
interpretacji (historia dwójki ludzi rozdających pieniądze przypadkowym ludziom
jako krytyka rozrzutności i bezmyślności współczesnej cywilizacji), ale dzięki
pomysłowemu scenariuszowi i konsekwencji w budowaniu napięcia film ten spełnił
swoją rolę, przy okazji przykuwając widza do ekranu na pełne 100 minut. Luksusowa
limuzyna i telefon komórkowy (marki obydwu nie są bez znaczenia) zostały tu
przedstawione jako emblematy nowoczesności, kontrastujące z irańskimi
pustkowiami, lichymi zabudowaniami i ludźmi żyjącymi zgodnie z tradycyjnymi
wartościami.
"Tam, gdzie płonie ogień" |
Nieco mniej udanym pomysłem (ale też pozbawionym większych
ambicji) okazało się „Nie w Tel Awiwie”,
będące w założeniu buntem przeciwko umiejscawianiu akcji większości filmów
izraelskich w stolicy kraju. W warstwie fabularnej jest to historia
neurotycznego nauczyciela licealnego, który po wyrzuceniu z pracy porywa jedną
z uczennic. Do ich bezcelowej podróży szybko przyłącza się Nony, obiekt westchnień
głównego bohatera. W ważnej roli po raz kolejny występuje samochód, tym razem
jako środek ucieczki przed nudnym, zblazowanym społeczeństwem.
Podobną formułę przyjmowały również filmy z zupełnie innych
rejonów świata, jak np. „Martwy i
Szczęśliwy” (reż. Javier Rebollo), w zamyśle przewrotny i pełen ironii
dramat o lekko komediowym zabarwieniu. Jednak w sensie fabularnym jest to klasyczne
kino drogi – seryjny morderca u kresu
kariery (i życia) wyrusza w swoją ostatnią podróż „donikąd” (w tle –
jednostajne argentyńskie krajobrazy) w towarzystwie przypadkowo poznanej
kobiety. Tym razem zastosowana w filmie konwencja okazała się jednak pustą i
pretensjonalną fasadą. Inaczej było w przypadku „Miasteczka Villegas”, pełnometrażowego debiutu argentyńskiego
reżysera Gonzalo Tobala, opowiadającego o dwóch braciach powracających do
rodzinnego miasta na pogrzeb dziadka. Skromny dramat rodzinny dotknął tematów
znacznie poważniejszych, takich jak
obcość i zagubienie we współczesnym świecie,
które chyba nigdzie nie są tak aktualne jak na Bliskim
Wchodzie, rozdartym między konserwatywnie pojmowaną tradycją a kiełkującymi w
tym rejonie wartościami zachodnimi – wolnością słowa, tolerancją czy
równouprawnieniem.
Zdobywająca przebojem festiwale na całym świecie „Rodzina godna szacunku”, opowieść o
profesorze próbującym odnaleźć się w rozbitej przed laty rodzinie, to swoista
filmowa układanka. Nie wszystko mówi się tu wprost – niektórych zależności
między bohaterami czy wydarzeniami widz musi domyślić się sam. Niewiele na tegorocznym
WFF było takich filmów – zmuszających nie tylko do refleksji, ale przede
wszystkim do intelektualnego wysiłku. Jednak to niejedyny jego atut – reżyser
Massoud Bakhshi trafnie przedstawił zależności między małymi rodzinnymi
dramatami a odbywającą się na dalszym planie „wielką polityką”.
Nie do końca udało się to debiutującej Filiz Alpgezmen,
która w „Obcej” opowiada nieco zbliżoną historię – wychowana we Francji Ozgur powraca do Stambułu, skąd przez laty
uciekli jej posiadający rewolucyjne poglądy rodzice. Dopóki skupiamy się na perspektywie
tytułowej „obcej”, próbującej odnaleźć się w meandrach zwyczajów praktykowanych
przez bardziej tradycyjną część jej rodziny, film jest dość ciekawy (choć
niespecjalnie oryginalny). Jednak próba szerszego spojrzenia na turecką porewolucyjną
rzeczywistość niezupełnie przekonuje. Niemiłym zaskoczeniem jest też zbyt
dramatyczne zakończenie – tym bardziej, że jest to niejako droga na skróty, bo
„ucina” trudne do zamknięcia wątki.
"Obca" |
Zupełnie inną koncepcję przyjął Reza Dormishian w „Nienawiści”, której akcja również
toczy się w Stambule – tyle, że tu bohaterami są potomkowie irańskich
emigrantów. Wrażenie zagubienia w nieprzyjaznej rzeczywistości (w której, by
mieć nadzieję na lepszą przyszłość, trzeba uciec się do kradzieży) jest
przeniesione na ekran w bardzo trafny sposób – zarówno poprzez nielinearną
narrację, jak wprowadzające widza w konsternację drobne sztuczki montażowe. Na
granicy prawa funkcjonuje też Alex, zajmujący się sprzedażą narkotyków
mieszkający we Francji żyd, który w filmie „Aliyah
– droga do Ziemi Obiecanej” (reż. Élie Wajeman) postanawia powrócić do
kraju przodków. Przed wyjazdem zobowiązuje się do wykonania ostatniego zlecenia
– pomocy w przemycie „towaru” z Holandii.
Podobne problemy, ale w nieco innej konfiguracji
narodowościowej (arabska rodzina mieszkająca w Londynie) porusza „Mój brat diabeł” w reżyserii Sally El
Hosani. Pozornie sztampową historię o wojnach między narkotykowymi gangami
opowieda ona w świeży, pełen zaskakujących zwrotów akcji sposób – a przy tym
nie boi się poruszać kontrowersyjnych tematów, unikając jednak
moralizatorskiego tonu. Warto zauważyć, że dwa ostatnie tytuły spośród
wymienionych powstały w Europie – wielu reżyserów albo decyduje się na
tworzenie poza ojczyzną, albo wychowuje się we Francji czy Wielkiej Brytanii i
tu uczy się filmowego fachu.
Wśród innych tematów poruszanych przez twórców pochodzących
z Bliskiego Wschodu (czy szeroko pojętego świata Islamu) można również wymienić:
rolę kobiet w społeczeństwie, konflikt pokoleń oraz kwestię tożsamości
narodowej – nieoczywistą wobec targających tym rejonem zawirowań politycznych. Znamienne,
że sprawy najbardziej „gorące” z punktu widzenia europejskiego widza, czyli
wojna i religia,
są tu bardzo często przemilczane. A gdy się pojawiają, to
pozostają gdzieś na drugim planie, jako tło opowiadanych historii.
Klaustrofobiczny, rozgrywający się głównie we wnętrzach ośrodka wojskowego „Pokój 514” (reż. Sharon Bar-Ziv) porusza wprawdzie problem
możliwości oceny działań wojennych z perspektywy urzędniczego biurka, ale na
pierwszy plan wysuwa się w nim inna kwestia – hermetyczność instytucji
państwowych (nie tylko wojska), w których dobro publiczne ściera się z
prywatnymi interesami. Z kolei dotykający tematu nielegalnych beduińskich
osiedli w Izraelu „Sharqyia – wschodni
wiatr” (reż. Ami Livne) kontekstu wojennego jest w zasadzie pozbawiony.
Zamiast tego zadaje ciekawe pytania o kształt relacji społecznych w tym rejonie
świata z punktu widzenia prostych, zamieszkujących teren Palestyny ludzi.
Równie niechętnie bliskowschodni twórcy poruszali w swych
filmach kwestię religii. W pewnym sensie „wyręczyli” ich filmowcy z innych
stron świata. Współczesne oblicza Islamu i niebezpieczeństwa związane z
angażowaniem się w trącącą fanatyzmem działalność polityczną pokazano w
indonezyjskim obrazie „Z zawiązanymi
oczami” (reż. Garin Nugroho) i w bośniackich „Dzieciach Sarajewa” (reż. Aida Begić). Ciekawe, że sama religia w
obu filmach stoi niejako po przeciwnych stronach barykady. W pierwszym –
stanowi wabik służący do werbowania pozbawionej perspektyw młodzieży przez
wywrotową, radykalną organizację islamską; w drugim jest źródłem nadziei, oazą
spokoju, dającą siłę do stawiania czoła trudnej powojennej rzeczywistości.
Możliwość obejrzenia filmów pokazujących jeden problem z
różnych punktów widzenia to z pewnością atut Warszawskiego Festiwalu Filmowego.
Festiwal daje też okazję to poznania sporego wycinka tej czy innej, oryginalnej
z naszego punktu widzenia, kinematografii. W przypadku kina bliskowschodniego można
było zauważyć, że czerpie ono pełnymi garściami z dokonań europejskich i
amerykańskich – zarówno pod względem formy, jak i doboru tematów korespondując
z filmami z innych części świata. A wszystko to przy zachowaniu lokalnego
kolorytu i oryginalnego sposobu opowiadania historii. Ustalając swój osobisty
program imprezy, warto czasem zrezygnować z walki o bilety na największe
festiwalowe hity (które i tak pojawią się w polskich kinach) na rzecz perełek,
które w Polsce można zobaczyć tylko przy okazji tego typu wydarzeń – nawet
jeśli nie zawsze są to filmy udane, to dają możliwość obcowania z innym, ciekawym
spojrzeniem na rzeczywistość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz