środa, 15 lutego 2012

„Moja łódź podwodna", reż. Richard Ayoade

Jeśli za realizację filmu pełnometrażowego zabiera się jeden z czołowych twórców indie rockowych teledysków, soundtrack tworzy jeden z muzyków, dla których reżyser wcześniej pracował, a wszystko okraszone jest nowomodną hipsterską konwencją i inteligentnym scenariuszem, produkt musi się spodobać. Tak też jest w przypadku debiutanckiego filmu Richarda Ayoade „Moja łódź podwodna”.

Problemy sercowe młodzieży – temat przerabiany wielokrotnie. Różne były oblicza kinowych ochów, dziewiczym cierpieniem spowodowanych: od rynsztokowo „szarlotkowych” (seryjny „American Pie”), przez mimozowato gejowskie (filmy Xaviera Dolana), aż po kiczowato niewinne (typu „Szkoła uczuć”). „Moja łódź podwodna” sytuuje się gdzieś między dwoma ostatnimi nie wpisując się jednak w obręb żadnej z tych kategorii: ma być i jest nietypową historią. Z „Wyśnionymi miłościami” wspólny ma jedynie bezpretensjonalnie narcystyczny, a przez to być może trochę irytujący, ton młodzieńczej, naiwnej narracji (istnego strumienia świadomości). Adaptacja powieści Joe Dunthorne'a wypada zdecydowanie korzystniej niż twórczość autora „Zabiłem moją matkę”. Ayoade udowadnia, że ironiczny humor doprawiony słodko – gorzkim sądem o kalejdoskopie uczuć nastoletniego erudyty ciekawszy jest i prawdziwszy w gruncie rzeczy od obrazu przewrażliwionego chłopca, którego świat zrozumieć nie może.

Nad dziełem Brytyjczyka unosi się duch opowieści Woody'ego Allena; Richard sam zresztą w wywiadach namiętnie cytuje co lepsze aforyzmy twórcy „Manhattanu” ujawniając przy tym niejako scenariuszowe inspiracje.



Historia piętnastoletniego Olivera Tate'a (w wersji powieściowej – bohatera z początków XIX wieku) celująco przeniesiona została na grunt kinowy: filmowy Oliver (Craig Roberts – pyzata, młodsza wersja autora muzyki, Alexa Turnera – lidera Arctic Monkeys) nie rzuca już tylko literackimi odnośnikami (a było ich w powieści multum), lecz i tymi zaczerpniętymi z X muzy. Niezwykłą radość sprawia widzowi odkodowywanie tropów pozostawionych przez Richarda, mających swoje źródła w filmach Godarda, Truffauta, w „Buszującym w zbożu” – by wspomnieć tylko te ujawnione przez twórcę.

Mimo pozornego braku podłoża społecznego i kulturalnego (nie wiadomo, kiedy rzecz się dzieje), właśnie te odnośniki, jak również quasi epistolarna narracja bezpośrednio zapoznają widza z bohaterem. Zdaje się chwilami, jakby to chłopak tworzył świat przez nas oglądany – nie jesteśmy pewni, co jest prawdziwe, co jest natomiast wyobrażoną realizacją kinowej konwencji, którą przesiąkł Oliver. Idealną realizacją tego oryginalnego spojrzenia na świat jest opisujący dwutygodniową miłość teledyskowy filmik Tate'a – swoisty pastisz ku chwale hipsterskich zboczeń artystycznych.

Nawet w warstwie scenograficznej, w wystroju pokoju bohatera, wyczuwalne jest oczko puszczone przez Ayoade'a: bogactwo rekwizytów (plakaty, zdjęcia i książki) odnosi widza do wątków i postaci znanych z literatury i kina. Pierwszoosobowa narracja młodego neurotyka tak nas wciąga, że wspominając własne podboje miłosne z litościwym rozrzewnieniem oglądamy siódme poty Olivera, który dla zdobycia ukochanej zrobi wszystko. Subiektywne opowiadanie wespół z dowolnością historyczną jest oczywiście pewnym pójściem na łatwiznę, lecz właśnie te elementy czynią z „Łodzi podwodnej” film tak nietypowy. Rzeczywistość przetrawiona przez młodego oryginała daje nam dziwaczny, tym samym arcyciekawy obraz: najpierw jego samego (miłośnika Nietzschego, nałogowo marzącego o własnym pogrzebie; potrafiącego wszystko wytłumaczyć za pomocą intelektu, a jeśli ten wyjątkowo zawiedzie – konwencją filmową), ojca (zdolnego uprawiać miłość tylko przy klimatycznie przyciemnionej lampce), matki (mającej NewAge'owskie ciągoty) i samej lubej (zimnej, po trosze sadystycznej piromanki, o sceptycznym podejściu do miłości). Oliver patrzy na rzeczywistość przez pryzmat melodramatycznej konwencji. Dopiero życie – nie książki, pozwala przełamać schematy i zniszczyć mity, wiarę w które pokładał młody marzyciel.

Przekornie jednak historia nie poucza o beznadziejności stosowanych na randce czerwonych baloników, krawatu pod szyją i czerwonego wina na stole. Ayoade pozostawia nadzieję, że szczęśliwy „the end”, mimo piętrzących się na drodze do miłości przeszkód, czasem i w prawdziwym życiu dojść może do skutku.

GABRYŚ KRAWCZYK

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz