piątek, 28 lutego 2014

"Scena Zbrodni", reż. Joshua Oppenheimer

JEŚLI ZABIJAĆ, TO TYLKO W DŻINSACH
Kiedy Anwar Congo zabijał ludzi, robił to – jak sam przyznaje – na wesoło. Wychodził z filmów z Elvisem, wciąż w doskonałym nastroju, tanecznym krokiem przechodził przez ulicę, oglądając się za ładnymi kobietami. Śpiewając, podawał przesłuchiwanemu papierosa. Niezależnie od wyniku przesłuchania, zawsze był to jego ostatni papieros.
Dziś Anwar ma ponad siedemdziesiąt lat. Czasem dręczą go koszmary. Wie, że to prawdopodobnie dlatego, że dusił ludzi stalowym drutem. A jednak wydaje się, jakby nie wiedział. Czasem zapali sobie trochę marihuany, potańczy cha chę, żeby odegnać złe myśli. Ale właściwie jest dumy z tego, co zrobił. Chętnie opowiada swoją historię. Uwielbia amerykańskie kino, dlatego z przyjemnością przystaje na propozycję, by nakręcić film o wydarzeniach sprzed czterdziestu lat. W taki właśnie sposób Joshua Oppenheimer zrealizował „Scenę zbrodni”, oscylujący na granicy dokumentu i fikcji film, który Hannah Arendt nazwałaby rzeczą nie tyle o banalności, ile o bezmyślności zła.
W ciągu dwunastu miesięcy od przewrotu wojskowego w 1965 roku, organizacja paramilitarna Pemuda Pancasilla, wraz z drobnymi przestępcami nazywającymi samych siebie „gangsterami”, zamordowała ponad milion rzekomych komunistów. Do dziś państwowa propaganda uznaje owe czyny za akt bohaterstwa, a sprawcy mordów zajmują wysokie stanowiska w administracji państwowej i hierarchii społecznej. Tym, co uderza najbardziej, jest duma rozpierająca ich z powodu rzezi, którą zorganizowali.
Oppenheimer nie był w stanie nakręcić filmu, w którym do głosu dopuszczone zostałyby rodziny ofiar, nie miał jednak najmniejszych problemów z dotarciem do katów. Gdy prosi ich, by przed kamerą odtworzyli swoje zbrodnie, są zachwyceni możliwością opowiedzenia światu swojej historii. „Możemy przyciągnąć ogromną widownię – zachwyca się Anwar. – Humor…jest tu niezbędny”. Farbuje swoje siwe włosy na czarno. Tłumaczy, że odpowiednie do zbijania spodnie powinny być grube, najlepiej dżinsowe. Mogą być w kratę, ale drobną. Wygląd jest tu bardzo istotny. W hollywoodzkich filmach gangsterzy zawsze są bardzo stylowi. Kiedy wspomniana już Hannah Arendt relacjonowała z Jerozolimy proces Adolfa Eichmanna, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że człowiek ten jest nie tyle potworem, co klownem. Gdy patrzymy na chudego starca przymierzającego jaskraworóżowy kapelusz i jego przebranego za kobietę kolegę, gotowych odegrać za chwilę scenę pobicia ciężarnej „komunistki”, trudno uciec od myśli, że owe dwa określenia nie muszą się wzajemnie wykluczać.
Reżyser obserwuje ten tragikomiczny teatr z cierpliwością godną buddyjskiego mnicha. Podobnie jak Sokrates starał się właściwymi pytaniami doprowadzić swojego rozmówcę do prawdy, tak i on, namawiając do odtworzenia przeszłości, dąży do tego, by w sprawcach zrodziła się świadomość popełnionych czynów. „Nie zrozum mnie źle – zaczepia Adiego, jednego z egzekutorów – ale według Konwencji Genewskich jesteś zbrodniarzem wojennym”. „Definicje zbrodni wojennych ustalają zwycięzcy – odpowiada Adi. - Ja jestem zwycięzcą”. Taki relatywizm jest tu jedną z linii obrony, nie tyle jednak przed oskarżeniami z zewnątrz, gdyż te w zasadzie się nie pojawiają, ile przed nielicznymi prześwitami, w których do głosu dochodzi sumienie. Kolejną jest próba obojętności: „Zabijaliśmy ludzi – stało się. Trzeba się z tym pogodzić. Może próbuję się tylko pocieszać, ale to działa. Nie mam wyrzutów sumienia ani koszmarów” - tłumaczy Adi podczas rodzinnych zakupów w nowoczesnym centrum handlowym.
Wydaje się jednak, że właśnie w owym znajdywaniu prześwitów sumienia tkwi siła filmu Oppenheimera. Reżyser wyrywa nas z wygodnej pozycji, w której zbyt łatwy podział na złych i dobrych określa horyzonty naszej moralności. Okiem jego kamery obserwujemy Anwara, do którego powoli zaczyna docierać ciężar popełnionej zbrodni. Jednocześnie zdajemy sobie sprawę z tego, że pełnia świadomości mogłaby doprowadzić do obłąkania. Dlatego film, który tworzy, coraz bardziej przypomina psychodeliczną spowiedź szaleńca. Powoli także widz zaczyna rozumieć, że wszystkie te tłumaczenia, które z pozoru mogą się wydawać cynizmem zwycięzców, w rzeczywistości są ucieczką od horroru świadomości. „Zabijanie to największa zbrodnia, jaką można popełnić. Dlatego kluczem jest znalezienie sposobu, by nie czuć się winnym” – słyszymy.
Oppenheimer oddaje głos oprawcom, nie oznacza to jednak, że ofiary są w jego filmie nieobecne. To właśnie na tle przechwalających się swoją siłą gangsterów, ich milczenie wydaje się tym bardziej dobitne. Niepokoi, tak jak nie daje spokoju płacz dzieci odgrywających role ofiar w filmie Anwara, który nie ustaje nawet po tym, gdy realizator krzyczy „cięcie”. „Scena zbrodni” nurtuje, ponieważ – jak przyznaje sam jej twórca – jest w niej „jakieś przerażające, niespójne jądro”, które nie pozwala nam na komfort pozostawania poza przedstawionym światem. Reżyser daje jasno do zrozumienia, że barbarzyństwa, które portretuje, nie są po prostu historią, która – wedle naszych pobożnych życzeń – nigdy więcej nie powinna się powtórzyć. Tym, co go tak naprawdę interesuje, jest pytanie, dlaczego zło – popełniane w każdym zakątku globu – wciąż znajduje legitymizację. Znamienne, że na motto do swego filmu wybrał cytat z Voltaire'a – jednego z najsłynniejszych zwolenników tezy, że światu, w którym żyjemy, daleko od bycia najlepszym z możliwych.
Anwar marzył, by film opowiadający jego historię, w swej brutalności prześcigał najśmielsze hollywoodzkie produkcje. „Ale jeśli widownia będzie cały czas spięta, nie znajdzie w tym rozrywki, to będzie klapa” – mówił. Z tego punktu widzenia rzeczywiście można by mówić o klapie. „Scena zbrodni” jest jednak dziełem, dla którego powinniśmy wytrzymać nie tylko spięcie, ale wręcz paraliż, utrzymujący się jeszcze długo po końcowych napisach.
Scena Zbrodni, reż. Joshua Oppenheimer, USA, 2013
Katarzyna Pochmara-Balcer



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz