JEŚLI
ZABIJAĆ, TO TYLKO W DŻINSACH
Kiedy Anwar Congo
zabijał ludzi, robił to – jak sam przyznaje – na wesoło.
Wychodził z filmów z Elvisem, wciąż w doskonałym nastroju,
tanecznym krokiem przechodził przez ulicę, oglądając się za
ładnymi kobietami. Śpiewając, podawał przesłuchiwanemu
papierosa. Niezależnie od wyniku przesłuchania, zawsze był to jego
ostatni papieros.
Dziś Anwar ma ponad siedemdziesiąt lat. Czasem dręczą go
koszmary. Wie, że to prawdopodobnie dlatego, że dusił ludzi
stalowym drutem. A jednak wydaje się, jakby nie wiedział. Czasem
zapali sobie trochę marihuany, potańczy cha chę, żeby odegnać
złe myśli. Ale właściwie jest dumy z tego, co zrobił. Chętnie
opowiada swoją historię. Uwielbia amerykańskie kino, dlatego z
przyjemnością przystaje na propozycję, by nakręcić film o
wydarzeniach sprzed czterdziestu lat. W taki właśnie sposób Joshua
Oppenheimer zrealizował „Scenę zbrodni”, oscylujący na granicy
dokumentu i fikcji film, który Hannah Arendt nazwałaby rzeczą nie
tyle o banalności, ile o bezmyślności zła.
W ciągu dwunastu miesięcy od przewrotu wojskowego w 1965 roku,
organizacja paramilitarna Pemuda Pancasilla, wraz z drobnymi
przestępcami nazywającymi samych siebie „gangsterami”,
zamordowała ponad milion rzekomych komunistów. Do dziś państwowa
propaganda uznaje owe czyny za akt bohaterstwa, a sprawcy mordów
zajmują wysokie stanowiska w administracji państwowej i hierarchii
społecznej. Tym, co uderza najbardziej, jest duma rozpierająca ich
z powodu rzezi, którą zorganizowali.
Oppenheimer nie był w stanie nakręcić filmu, w którym do głosu
dopuszczone zostałyby rodziny ofiar, nie miał jednak najmniejszych
problemów z dotarciem do katów. Gdy prosi ich, by przed kamerą
odtworzyli swoje zbrodnie, są zachwyceni możliwością opowiedzenia
światu swojej historii. „Możemy przyciągnąć ogromną widownię
– zachwyca się Anwar. – Humor…jest tu niezbędny”. Farbuje
swoje siwe włosy na czarno. Tłumaczy, że odpowiednie do zbijania
spodnie powinny być grube, najlepiej dżinsowe. Mogą być w kratę,
ale drobną. Wygląd jest tu bardzo istotny. W hollywoodzkich filmach
gangsterzy zawsze są bardzo stylowi. Kiedy wspomniana już Hannah
Arendt relacjonowała z Jerozolimy proces Adolfa Eichmanna, nie mogła
oprzeć się wrażeniu, że człowiek ten jest nie tyle potworem, co
klownem. Gdy patrzymy na chudego starca przymierzającego
jaskraworóżowy kapelusz i jego przebranego za kobietę kolegę,
gotowych odegrać za chwilę scenę pobicia ciężarnej „komunistki”,
trudno uciec od myśli, że owe dwa określenia nie muszą się
wzajemnie wykluczać.
Reżyser obserwuje ten tragikomiczny teatr z cierpliwością godną
buddyjskiego mnicha. Podobnie jak Sokrates starał się właściwymi
pytaniami doprowadzić swojego rozmówcę do prawdy, tak i on,
namawiając do odtworzenia przeszłości, dąży do tego, by w
sprawcach zrodziła się świadomość popełnionych czynów. „Nie
zrozum mnie źle – zaczepia Adiego, jednego z egzekutorów – ale
według Konwencji Genewskich jesteś zbrodniarzem wojennym”.
„Definicje zbrodni wojennych ustalają zwycięzcy – odpowiada
Adi. - Ja jestem zwycięzcą”. Taki relatywizm jest tu jedną z
linii obrony, nie tyle jednak przed oskarżeniami z zewnątrz, gdyż
te w zasadzie się nie pojawiają, ile przed nielicznymi prześwitami,
w których do głosu dochodzi sumienie. Kolejną jest próba
obojętności: „Zabijaliśmy ludzi – stało się. Trzeba się z
tym pogodzić. Może próbuję się tylko pocieszać, ale to działa.
Nie mam wyrzutów sumienia ani koszmarów” - tłumaczy Adi podczas
rodzinnych zakupów w nowoczesnym centrum handlowym.
Wydaje się jednak, że właśnie w owym znajdywaniu prześwitów
sumienia tkwi siła filmu Oppenheimera. Reżyser wyrywa nas z
wygodnej pozycji, w której zbyt łatwy podział na złych i dobrych
określa horyzonty naszej moralności. Okiem jego kamery obserwujemy
Anwara, do którego powoli zaczyna docierać ciężar popełnionej
zbrodni. Jednocześnie zdajemy sobie sprawę z tego, że pełnia
świadomości mogłaby doprowadzić do obłąkania. Dlatego film,
który tworzy, coraz bardziej przypomina psychodeliczną spowiedź
szaleńca. Powoli także widz zaczyna rozumieć, że wszystkie te
tłumaczenia, które z pozoru mogą się wydawać cynizmem
zwycięzców, w rzeczywistości są ucieczką od horroru świadomości.
„Zabijanie to największa zbrodnia, jaką można popełnić.
Dlatego kluczem jest znalezienie sposobu, by nie czuć się winnym”
– słyszymy.
Oppenheimer oddaje
głos oprawcom, nie oznacza to jednak, że ofiary są w jego filmie
nieobecne. To właśnie na tle przechwalających się swoją siłą
gangsterów, ich milczenie wydaje się tym bardziej dobitne.
Niepokoi, tak jak nie daje spokoju płacz dzieci odgrywających role
ofiar w filmie Anwara, który nie ustaje nawet po tym, gdy realizator
krzyczy „cięcie”. „Scena zbrodni” nurtuje, ponieważ – jak
przyznaje sam jej twórca – jest w niej „jakieś przerażające,
niespójne jądro”, które nie pozwala nam na komfort pozostawania
poza przedstawionym światem. Reżyser daje jasno do zrozumienia, że
barbarzyństwa, które portretuje, nie są po prostu historią, która
– wedle naszych pobożnych życzeń – nigdy więcej nie powinna
się powtórzyć. Tym, co go tak naprawdę interesuje, jest pytanie,
dlaczego zło – popełniane w każdym zakątku globu – wciąż
znajduje legitymizację. Znamienne, że na motto do swego filmu
wybrał cytat z Voltaire'a – jednego z najsłynniejszych
zwolenników tezy, że światu, w którym żyjemy, daleko od bycia
najlepszym z możliwych.
Anwar marzył, by film opowiadający jego historię, w swej
brutalności prześcigał najśmielsze hollywoodzkie produkcje. „Ale
jeśli widownia będzie cały czas spięta, nie znajdzie w tym
rozrywki, to będzie klapa” – mówił. Z tego punktu widzenia
rzeczywiście można by mówić o klapie. „Scena zbrodni” jest
jednak dziełem, dla którego powinniśmy wytrzymać nie tylko
spięcie, ale wręcz paraliż, utrzymujący się jeszcze długo po
końcowych napisach.
Scena Zbrodni,
reż. Joshua Oppenheimer, USA, 2013
Katarzyna
Pochmara-Balcer
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz