Technologia pustych ciał
Zawsze uważałem, że
przemysłowy krajobraz to dla filmu prawdziwe wybawienie – kiedy fabuła kuleje,
przytłaczający klimat fabryki zwykle potrafi uratować całość. Gdzie byłaby
teraz kinematografia skandynawska, gdyby nie przetwórnie ryb i platformy
wiertnicze (przypomnijcie sobie „Przełamując fale” von Triera!)? I niech ktoś
mi spróbuje udowodnić że istnieje lepszy filmowy Nowy Jork od tego
postprzemysłowego z „Permanent Vacation” Jima Jarmuscha. Na „Grand Central” wybrałem
się więc pełen nadziei – obraz, którego akcja toczy się w środowisku
pracowników elektrowni atomowej, nie może być przecież słaby! Masywne kominy,
lśniące kombinezony, pracowniczy trud w imię postępu, a obok tego, zupełnie
przy okazji, jakaś drobna katastrofa i niekontrolowane mutacje popromienne. A jednak srodze się zawiodłem – Rebecca Zlotowski nie rozumie ducha maszyny, nie
interesuje jej nawet ekologia i zrównoważony rozwój technologiczny, kocha za to
ładne ciała i banalne przeciwieństwa (natura/technika w pierwszym rzędzie
skojarzeń). Atom jest w tym filmie, jeśli dobrze odczytałem intencje autorki,
symbolem toksycznej (radioaktywnej?) miłości. Nie da się ukryć, że ktoś chciał tu
wymierzył mocny policzek naukom ścisłym.
Nie pomagają nawet Lea
Seydoux i Tahar Rahim, odtwórcy głównych ról – niewątpliwie ich ciała dobrze
się razem prezentują, ale już na tle zwalistej bryły elektrowni miłosne dramaty
wydają się śmiesznie małe. Gary (Tahar Rahim), niewykwalifikowany robotnik,
godzi się na pracę blisko serca reaktora jądrowego, licząc przy tym na łatwy zarobek.
Przechodzi pomyślnie wszystkie testy sprawnościowe, uczy się skomplikowanych
procedur związanych z kontrolą poziomu promieniowania, zdobywa uznanie
starszych od siebie członków załogi. Kreśląc obraz ekstremalnych warunków pracy
w elektrowni, Zlotowski niepostrzeżenie wprowadza w jego ramy figurę femme
fatale – piękną Karol (Lea Seydoux) –
burzycielkę uporządkowanej kultury robotników i zarazem ulegającą
własnym popędom nimfomankę. Gary oczywiście zakochuje się w Karol od pierwszego
wejrzenia, nie bacząc na fakt, że kobieta jest narzeczoną jego starszego stażem kolegi
z załogi – rozpoczyna się romans, którego owocem będzie poważne złamanie
regulaminu i narażenie własnego ciała na działanie wyniszczającego
promieniowania.
W „Grand Central”
błędnie założono, że niecodzienne otoczenie wystarczy, żeby schematyczna i
banalna historyjka o rzekomo niemożliwej miłości nabrała kolorytu. Tym samym
film traci wiele na dramaturgii, wywołując wrażenie nieznośnego kręcenia się w
kółko – skaczemy, wciąż na nowo, od scen przedstawiających pracę w elektrowni do obrazów miłosnych
schadzek w lesie. Bez wyraźnego powodu, bez próby budowania na bazie różnych przestrzeni – "kosmicznych" krajobrazów wnętrza reaktora i sielankowej przyrody –
niezbędnego napięcia. Dramat wydaje się nieprawdziwy, wymuszony, tak jak
sztuczna jest sama postać Karol – istnieje w filmie wyłącznie jako przedmiot męskiego spojrzenia, fantazja o idealnej kobiecie robotnika . Karol nie ma jednak do zaoferowania nic ponad własną cielesność – w krótkich szortach przypomina play mate z magazynowej
rozkładówki, ożywioną fotografię. Jej nagie ciało świetnie komponuje się z łanami zboża, podobnie jak
umięśnione sylwetki robotników pasują do zimnych wnętrz elektrowni atomowej.
Miłości do fotografii nie sposób wziąć na
poważnie, a trzeba pamiętać, że „Grand Central” nie zadowala się umownością, celując
w melodramatyczną pompę. Potencjał elektrowni został zmarnowany i dlatego, zamiast
w fantazmaty kobiety upadłej, radzę zainwestować swój czas w takie kino, gdzie fabryka jest zaledwie dyskretnym tłem. Zdjęcia elektrowni jądrowej można sobie pooglądać
w Internecie.
Marcin Stachowicz
Marcin Stachowicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz