Szkoda słów
W czasach gdy coraz
więcej osób wybiera zdrowy tryb życia a w mediach aż huczy na temat,
szkodliwości papierosów, film Michaela L. Suana mógłby posłużyć koncernom
tytoniowym jako żywa reklama. Bohaterowie „AKP: Job 27” mimo wiszących wszędzie
zakazów wypalają kartony papierosów, a główny bohater próbuje zaciągać się nawet trzema naraz. Swoje
uzależnienie od nikotyny manifestuje także podczas testowania nowego karabinu,
kiedy to celuje do tabliczki z symbolem przekreślonego papierosa. Twardy
mężczyzna trudniący się zabijaniem na zlecenie musi przecież jakoś odreagowywać
stres. Jednak pozwalając mu na puszczenie dymka w praktycznie każdej scenie
Suan piętnuje swoje dzieło efektem niezamierzonej śmieszności.
Nałóg głównego bohatera nie jest mimo wszystko jego
największym grzechem. Kanadyjski reżyser pochodzenia chińskiego podjął się
bowiem karkołomnej próby nakręcenia współczesnego filmu niemego. Bynajmniej nie
chodzi tu o czarnobiały obraz całkowicie pozbawiony dźwięków. W „AKP: Job 27”
jak najbardziej słychać dźwięki, brakuje jedynie dialogów. Nowatorska konwencja
i ciekawy pomysł? Być może, pod warunkiem, że jest się go w stanie wykorzystać
w sensowny sposób. Suanowi się to niestety nie udało. Pal licho, że przesiadujący
w samotności zabójca nie jest typem człowieka myślącego na głos a zarazem
unikającym soczystych przekleństw pod nosem. Gorzej gdy poszczególne postaci wchodzą
w interakcję. Kiedy dwoje bohaterów staje ze sobą twarzą w twarz i najzwyczajniej
w świecie musi dojść do rozmowy. Tak się jednak nie dzieje. To właśnie wtedy
ich milczenie drażni najbardziej, okazuje się być wtłoczone na siłę i po prostu
sztuczne. Film zresztą długimi momentami wygląda tak jakby pierwotnie został
nakręcony z dialogami, które następnie zostały wycięte podczas montażu.
Dodajmy- wycięte bardzo nieumiejętnie.
Kolejną skazą dzieła Suana są zdjęcia. Konsekwentny
w kwestii dialogów reżyser najwyraźniej nie mógł się zdecydować jak jego film
powinien prezentować się w warstwie wizualnej. Czegoż tu nie ma: nagłe,
gwałtowne ruchy kamery, rozmycia i zatrzymania obrazu, długie romantyczne
panoramy i eksploatowany do granic możliwości efekt slow motion. Zupełnie jak
gdyby operator wyrywkowo testował poszczególne funkcje swojego sprzętu.
Bohaterowie „AKP: Job 27” głosu nie mają, lecz gdyby
przemówili i tak nie dowiedzielibyśmy się od nich niczego ciekawego. Historia
płatnego zabójcy z Japonii, który przyjeżdża do Toronto aby wykonać swoje
kolejne zadanie i przypadkiem napotyka prostytutkę łudząco przypominającą jego
dawną miłość jest bowiem mocno umowna i służy jedynie jako pretekst dla
artystycznych zabiegów Suana. Nasz Killer ma przed „robotą” zadziwiająco dużo
wolnego czasu. Spędza go na słuchaniu ulicznych grajków oraz zakupach i romantycznych
spacerach wśród łanów zbóż u boku ukochanej.
Gdy wreszcie po ponad półtorej godziny umizgów i
lirycznych uniesień zabójca chwyta za broń szybko zaczynamy żałować, że para
nie wybrała się na kolejną kolację przy świecach. Krótka scena strzelaniny
podczas, której wrogowie głównego bohatera zachowują się jak postaci z gry
komputerowej o bardzo niskim poziomie trudności, trąci amatorszczyzną i
przywołuje najgorsze wzorce kina klasy B. Sam bohater, stylizowany na członka
Yakuzy, w skórzanej kurtce, z włosami zaplecionymi w charakterystyczną kitkę i
z barwnym tatuażem pokrywającym całe plecy przypomina karykaturę gangstera. Jest
przy tym zbyt ckliwy i rozmarzony byśmy mogli uwierzyć w jego skuteczność jako mordercy
działającego na zlecenie. Jak ktoś taki mógł w przeszłości zlikwidować
dwadzieścia-sześć osób?
Jego nie pytajcie. I tak Wam nie odpowie.
Niezła recka. Bardzo trafiona, choć film w małym stopniu mi się podobał. Może lubię po prostu popkulturową tandetę i kolorowe wideoclipy... Ale pióro masz świetne ;)
OdpowiedzUsuń