Archiwum rzeczy przypomnianych
Penetrując śmietnik
kultury masowej, trudno pozbyć się przejmującego niepokojem wrażenia, że doświadczenie
cudzej śmierci jest możliwe już tylko za pośrednictwem obrazu. Wizerunek ludzkich zwłok nie budzi
ani szacunku ani przerażenia, za to kiedy drażniący zapach rozkładu dochodzi do
naszych nozdrzy, niemal natychmiast przestajemy myśleć racjonalnie. Zakopać i zapomnieć,
ukryć przed wzrokiem, przemienić w obraz – byle tylko śmierć nie dała się skojarzyć
z życiem. W „Still Life” Uberto Pasolini, za pomocą mocno konwencjonalnych
środków filmowego wyrazu, przypomina o codziennym, powolnym procesie uprzedmiotawiania
ludzkiego umierania. Zwłoki zapomnianych i samotnych z nośników indywidualnych
opowieści, którymi były za życia, przemieniają się w rzeczy gotowe do inwentaryzacji. Pasolini przełamuje jednak ten ponury krajobraz „upadłej”
nowoczesności, zsyłając na Ziemię anioła – wytrwałego kolekcjonera ludzkich
historii, znawcę i wielbiciela wszelkiego szczegółu.
Reżyser zaufał własnemu zmysłowi
archiwisty, wypełniając rzeczywistość filmu materialnymi nośnikami pamięci – budowanie
kolekcji, niecodziennej, poskładanej ze strzępków wspomnień o zmarłych, z
pozostawionych przez nich przedmiotów, a więc z materii, która nie rozkłada się
wraz z ciałem, uczynił głównym tematem „Still Life”. John May (świetny Eddie
Marsan), londyński urzędnik organizujący pochówki osób umierających w samotności,
bez rodziny i przyjaciół, podchodzi do
własnej pracy z pieczołowitością archeologa. Każdego ze swoich „klientów” traktuje
jak skomplikowaną łamigłówkę (uwielbia zresztą rozwiązywać również te prostsze,
gazetowe), której rozwikłanie pozwala na częściową rekonstrukcję minionego życia. Na
bazie śladów buduje własne narracje o zmarłych, wypełniając je mieszaniną
fikcji, domysłów i prawdy – jego długie, kwieciste mowy pogrzebowe powstają głównie
z zamiarem przełamania anonimowości zwłok. Rzemieślniczy tryb pracy Johna nie
odpowiada jednak jego nowemu szefowi, który dąży do zwiększenia wydajności podległych
mu urzędników. Bohater zostaje zwolniony, ale przed odejściem będzie musiał rozwikłać
ostatnią, niedokończoną zagadkę.
Najbardziej
fascynujące są momenty odkrywania i porządkowania przedmiotów pozostawionych
przez zmarłych. Na naszych oczach May buduje atlas złożony ze starych
fotografii – sepia miesza się tutaj z połyskiem polaroidów, wiktoriańska
koronka z ortalionowym dresem. Ciała utrwalone w niezmiennych pozach mówią raczej
niewiele – ktoś lubił tańczyć, a ktoś inny uwielbiał swojego kota – natomiast wprawione
w ruch przez badawcze spojrzenie widza-bohatera ponownie, na krótką chwilę, odzyskują
życie. May jest zresztą jedną z postaci zachowanych we własnym albumie –
samotnym ascetą, człowiekiem bez właściwości, który żywi się tostami i tuńczykiem
z puszki, ale nie ma z kim tego posiłku dzielić Przegląda się w swoich „klientach”,
przeczuwając, że również jego życiorys będzie musiał zostać przez kogoś
zrekonstruowany w bólach domysłów i fałszywych tropów.
Niestety, im dłużej śledzimy ekranowe poczynania bohatera, tym łatwiej dostrzegamy ukryty w całości banał – „Still Life” raz chce być czarną komedią, raz traktem o kondycji człowieka współczesnego, a ostatecznie w wielu momentach przemienia się w patetyczną telenowelę. I nie chodzi tu wcale o tradycyjną, linearną narrację – dobrze opowiedziana historia wciąż działa przecież jak magnes na widza. Pasolini zbyt mocno wierzy w moc obrazu, gardząc jednocześnie strategią niedopowiedzeń – tutaj wszystko musi zostać pokazane i wyjaśnione do końca, nawet jeśli będzie drażnić. Taka dosłowność przeszkadza choćby w scenie, kiedy May ogląda swoje odbicie w szybie zmarłego sąsiada-samotnika: oto przeczuwa już swoją własną tragedię. Przeszkadza również w zakończeniu film – zbyt dosłownym i na siłę „odzyskującym” głównego bohatera. Jeśli reżyser chciał w ten sposób oszczędzić widzom nerwów, to osiągnął zupełnie przeciwny efekt. Nie ma jednak wątpliwości, że „Still Life” to dobry, konserwatywny w formie obraz, który na nowo odkrywa zapomniane sposoby pielęgnowania pamięci o zmarłych – zachęca do odkurzenia domowych kolekcji i archiwów. W końcu czym innym jest kino, jak nie archiwum rzeczy przypomnianych?
Marcin Stachowicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz