Muzyka filmowa nie bez przyczyny uchodzi za niezmiernie eklektyczną. Co
prawda z prostej linii wywodzi się z muzyki poważnej, lecz dziś można w niej
odnaleźć echa niemal wszystkich gatunków. Przy bezliku produkcji filmowej,
wszystkie dźwięki prędzej czy później znajdują swoje miejsce jako tło
dramatycznych, zabawnych lub przerażających scen.
Za twórcę muzyki filmowej
uchodzi Camille Saint-Saëns, który
przygotował kompozycję dla „Zabójstwa księcia Gwizjusza” z 1908 roku. Ten
moment uważa się dziś za narodziny gatunku. Saint-Saëns był jednak przede
wszystkim kompozytorem muzyki poważnej. Do dziś tradycyjna ścieżka dźwiękowa
opiera się na symfonicznej orkiestrze i garściami czerpie z dorobku takich
mistrzów, jak Piotr Czajkowski, Ludwig van Beethoven, czy Georg Friedrich
Händel. Są jednak obszary, w których muzyka filmowa odpłynęła daleko od swych
klasycznych korzeni.
All That Jazz
Camille
Saint-Saëns może i był pierwszy, ale chyba nie tak wpływowy, jak urodzony ponad
60 lat później George Gershwin. Ten genialny kompozytor, o którym mówi się, iż
wprowadził jazz na salony, odcisnął na muzyce filmowej trwałe piętno. Jego
wpływ można zamknąć w dwóch nurtach. Po pierwsze sam pisał na potrzeby ruchomych
obrazów, co przyniosło mu nawet nominację do Oscara (w roku 1938 za piosenkę „They
Can't Take That Away from Me” do filmu „Zatańczymy?”), po drugie zaś jego prace
bardzo chętnie były i są wykorzystywane przez reżyserów. Najsłynniejszy tego
przykład stanowi sekwencja otwierająca „Manhattan” Woody’ego Allena w takt „Błękitnej
rapsodii”, ale ten sam utwór pojawił się także w ostatniej ekranizacji
„Wielkiego Gatsby’ego”.
Współczesnym
kontynuatorem charakterystycznego stylu Gershwina jest słynny kompozytor,
piosenkarz i tekściarz Randy Newman, z równą swobodą łączący klasyczną,
orkiestrową muzykę z jazzową specyfiką. Ta mieszanka naturalnie niezwykle
dobrze działa w filmach, których akcja dzieje się w latach 20. czy 30. (jak
„Miłosne gierki” George’a Clooneya), ale największą zasługą Newmana jest
wprowadzenie jej do świata animacji. Nie chodzi tu jedynie o „Księżniczkę i
żabę”, disnejowski musical dziejący się w Nowym Orleanie, ale przede wszystkim
o ścieżki dźwiękowe napisane dla Studia PIXAR. Jazz jest tam stale obecny – od
przełomowego „Toy Story” przez „Dawno temu w trawie”, aż po „Potwory i spółka”,
gdzie okazało się, iż miasto potworów wcale nie musi się muzycznie różnić od
Nowego Jorku. Napisane na potrzeby tej produkcji takie utwory jak „Walk to
Work”, czy „Scare Floor” to dziś niemal klasyki muzyki filmowej.
Kariera Newmana, który kojarzony jest przede wszystkim z animacjami i
komediami, dobrze pokazuje, gdzie w muzyce filmowej znajduje się najwięcej
miejsca na jazz. Korzystają więc z niego chętnie Rolfe Kent („Bezdroża”,
„Człowiek, który gapił się na kozy”) oraz weteran ilustrowania komedii
romantycznych Marc Shaiman („Bezsenność w Seattle”, „Do diabła z miłością”).
Przed wykorzystywaniem lekkiej strony jazzu nie wahał się także sam John
Williams, komponując muzykę do „Terminalu” i szczególnie „Złap mnie, jeśli
potrafisz”
Czy w
kinie może się też przebić mniej rozrywkowa twarz tego gatunku? Wydaje się, że
tak, chociaż znacznie o to trudniej niż jeszcze 30-40 lat temu. Z pewnością
buduje ona specyficzną atmosferę filmów noir („Chinatown” i „Tajemnice Los
Angeles” Jerry’ego Goldsmitha, „Czarna Dalia” Marka Ishama), jest to jednak
konwencja właściwie martwa. Pozostają więc obrazy o muzykach – zarówno
istniejących, w rodzaju „Bird”, jak i fikcyjnych. Do tej ostatniej kategorii
można zaliczyć największy bodaj oscarowy sukces muzyki jazzowej – „Około
północy” Herbiego Hancocka, które pokonało zasłużenie traktowaną z nabożną
czcią „Misję” Ennio Morricone. Inna sprawa, że świetne skądinąd jazzujące
kompozycje włoskiego mistrza nigdy tego zaszczytu nie dostąpiły, nawet jeśli,
jak „1900: Człowiek legenda”, cieszą się wielką popularnością wśród jego fanów.
RocknRolla
Beatlesi otrzymali pierwszego i jedynego Oscara w 1971 roku w
nieistniejącej już kategorii „Best Music, Original Song Score” za film „Let It
Be” – dokument o powstawaniu albumu pod tym samym tytułem. Panowie z Liverpoolu
już wcześniej jednak zauważyli, jak świetnym nośnikiem (również marketingowym)
ich muzyki może być kino. Ekscentryczne, pełne iście angielskiego humoru „Help!”,
gdzie zagrali samych siebie jest na to świetnym dowodem. Po rozpadzie grupy
najbardziej interesujący dla świata filmu okazał się Paul McCartney, który
regularnie pisze przeboje do kolejnych produkcji, za co zdobywa prestiżowe
wyróżnienia – ostatnio nominację do Złotego Globu za piosenkę „(I Want to) Come
Home” z filmu „Wszyscy mają się dobrze”.
Trudno
zresztą znaleźć tuzy rocka, których nigdy nie skusił srebrny ekran. Niedawno
szerokim echem odbiły się występy Keitha Richardsa w dwóch częściach „Piratów z
Karaibów”. Częściej jednak odnajdują się po drugiej strony kamery, gdzie
dokładają swoje trzy grosze do warstwy muzycznej. Kolega Richardsa z „The
Rolling Stones”, Mick Jagger współtworzył ścieżkę dźwiękową do filmu „Alfie”,
co zaowocowało Złotym Globem dla najlepszej piosenki („Old Habits Die Hard”).
Bob Dylan nie tylko zgarnął Oscara za przebój „Things Have Changed” z „Cudownych
chłopców”, ale także stworzył kultową dziś kompozycję do „Pata Garretta i
Billy’ego Kida”. Erica Claptona można znaleźć w ekipie trzech części „Zabójczej
broni”. Jedna z najbardziej rozpoznawalnych piosenek Bruce’a Springsteena,
„Streets of Philadelphia” również ma swój filmowy rodowód. Została napisana na
potrzeby „Filadelfii” Jonathana Demme’a.
Napisanie
przez rockmana pełnej ścieżki dźwiękowej jest więc raczej rzadkością, częściej
jego rola sprowadza się do stworzenia jednej lub kilku piosenek. Nawet Elton
John, gdy pracował przy „Królu Lwie”, ograniczył się jedynie do nagrania
własnych wersji musicalowych songów, aranżację pozostawiając Hansowi Zimmerowi.
Nierzadko jednak zdarza się, iż muzyk opuszcza rockową kapelę, by po pewnym
czasie stać się cenionym kompozytorem muzyki filmowej.
Rockowe korzenie mają chociażby Howard Shore, Danny Elfman, czy Thomas
Newman. Właściwie nie odcisnęły one wyraźnego piętna na ich twórczości, co nie
oznacza, iż pewne okruchy tamtych doświadczeń nie pojawiają się w ich
późniejszych pracach. Newman na przykład dość zaskakująco wplótł ostre
brzmienie gitary elektrycznej i mocną perkusję do opowieści o Żelazne Damie
(„Community Charge”), a wcześniej z większą jeszcze zadziornością rozprawiał
się z wojną w Iraku na potrzeby „Jarheada” („Welcome to the Suck” i inne).
Elfman tak jednoznacznych skojarzeń unika, ale wystarczy posłuchać jego żywiołowych
kompozycji do „Spider-Manów”, czy „Soku z żuka”, by odkryć w nim rockowego
buntownika. Bardziej nobliwy Howard Shore, na co dzień nie korzystający z
gitar, dał upust młodzieńczym fascynacjom wirtuozerską „Infiltracją”, gdzie
znalazło się miejsce i na energiczne „Cops or Criminals”, i na pozbawioną słów
balladę „Billy’s Theme”.
Ze
względu na to, iż rock jest sam w sobie gatunkiem niezwykle szerokim, a także
eklektycznym, jego ślady nie są zawsze łatwe do odnalezienia. Użyteczny,
chociaż świadczący może o intelektualnym lenistwie, może być więc schemat –
gdzie gitara elektryczna, tam rock. Jest to o tyle użyteczne, iż gitarę elektryczną
wykorzystuje się w muzyce filmowej niezwykle rzadko i z reguły właśnie po to,
by wpleść w muzykę trochę rockowego buntu. Stąd na przykład można mówić o
rockowym charakterze „Zmierzchu” Cartera Burwella i, co może zaskakujące, nie
jest to wcale nadużycie. Inna sprawa, że Burwell także w młodości udzielał się
w szeregu rockowych kapel. Kto za młodu nie był rockmanem, ten na starość nie
ma czego szukać w muzyce filmowej?
In the Electric Mist
„Muzyka była zimna i
repetytywna, zapętlona komputerowo w długie perkusyjne pasaże z odległymi studziennymi
dźwiękami wykwitającymi spod tętniącego rytmu”. W ten sposób Don DeLillo
opisywał muzykę, która rozlegała się w klubie, gdzie znalazł się główny bohater
jego powieści „Cosmopolis”. David Cronenberg wziął sobie chyba to zdanie do
serca, gdy przystępował do jej ekranizacji. Filmową odyseję po nowoczesności
ilustrują więc ascetyczne, elektroniczne dźwięki, dobrane z iście cyfrową
precyzją. Co ciekawe za tą bardzo współczesną, intelektualną i w całości
syntetyczną kompozycją stoi Howard Shore, kojarzony przede wszystkim z bardziej
tradycyjną, orkiestrową muzyką. Z tym nowym dla siebie wyzwaniem poradził sobie
przy tym znakomicie. „Cosmopolis” jest jedną z najlepszych ścieżek dźwiękowych
2012 roku, a wieńczący ją utwór „Benno” to prawdziwy majstersztyk.
Muzyka elektroniczna przeżywa
ostatnio w kinie renesans. Cynizm podpowiada, iż dzieje się tak z powodów
finansowych. Parę syntezatorów generuje znacznie mniej kosztów niż wynajęcie
całej orkiestry. Do tego dochodzi jeszcze czas – przy projektach, gdzie ścieżkę
dźwiękową komponuje się dosłownie na ostatnią chwilę, trudno wyobrazić sobie
pracę bez wsparcia komputerów. Na przykład w pierwszej części „Piratów z
Karaibów” syntezatory musiały „udawać” całe sekcje instrumentów. Nie należy
jednak zapominać, iż o swoistej cyfryzacji muzyki filmowej decydują także
względy czysto artystyczne. Niektóre obrazy wręcz muszą być ilustrowane w ten
sposób. To właśnie przypadek „Cosmopolis”, które próbuje dotknąć istoty
nowoczesności. Przykurzona orkiestra symfoniczna byłaby tu kompletnie nie na
miejscu.
Podobnie jest z filmami z
przełomowego dla pochodu muzyki elektronicznej roku 2010. Wszystkie
najważniejsze nagrody zebrało wtedy „The Social Network” duetu Trent Reznor,
Atticus Ross. Zasłużenie, ich nieco hermetyczna muzyka doskonale sprawdziła się
w cyfrowym świecie twórcy facebooka. Krytyka znalazła sobie jednak innego
pupilka – „TRON: Dziedzictwo”, do którego znacznie bardziej ekspresyjną ścieżkę
dźwiękową stworzyła grupa Daft Punk. Co znaczące, żaden z powyższych twórców
nie był do tej pory kojarzony z muzyką filmową. Wdarli się więc przebojem w dość
zamknięty światek, spychając do defensywny największe tuzy gatunku.
Nie oznacza to ani, że
tradycyjna muzyka filmowa natychmiast się wycofała (w następnym roku nominacje
Oscarowe zdobyły wyłącznie wręcz ostentacyjnie staroświeckie prace), ani, że
elektronika do tej pory omijała kino. Wystarczy obejrzeć dowolny amerykański
film z lat 80., by dostrzec, jak bardzo modne były wówczas syntezatory. Niemal
się nimi zachłystywano, wykorzystując w obrazach wcale tego niewymagających. W
ten sposób trafiły do obyczajowych komediodramatów („Rain Man”, „Wożąc panią
Daisy” Hansa Zimmera, „Czułe słówka” Michaela Gore’a). Nie zapominano o nich
także w kontekście bardziej naturalnego środowiska – science fiction. Trudno
przecenić rolę muzyki, w takich obrazach jak „Łowca androidów”, czy kolejnych
częściach „Obcego”.
Ta specyficzna moda
sprzed 30 lat dodaje muzyce elektronicznej nowego wymiaru. Może ona służyć nie
tylko ilustrowaniu teraźniejszości, czy wizji przyszłości, ale pomaga także w
wycieczkach w przeszłość. Wystarczy tylko odkurzyć stare keyboardy. Na tym pomyśle
oparł swoją ścieżkę dźwiękową do „Ralpha Demolki” Henry Jackman. Dzięki
wykorzystaniu syntetycznych, ale trącących myszką brzmień udało mu się wywołać
nieco nostalgiczną atmosferę, bardzo pasującą do treści obrazu.
Animacja przy tym jest rzadkim gospodarzem dla
muzyki elektronicznej. Chętniej sięga po nią thriller, czy sensacja. Są jednak kompozytorzy
(np. Hans Zimmer, Thomas Newman), którzy uczynili z niej jeden z istotnych
elementów własnego stylu i udanie transponują właściwie do każdego gatunku.
Niewielu znajdzie się też twórców, którzy zupełnie lub prawie zupełnie z niej
nie korzystają (do wyjątków należą mistrzowie starszego pokolenia: John
Williams, Ennio Morricone). Chętne czerpanie z doświadczeń muzyków
niezwiązanych z filmem, a świetnie obeznanych w wykorzystywaniu syntetycznych
brzmień (do tej listy można dopisać The Chemical Borthers, czy Skrilllexa) wprowadza
intrygujący ferment i zmusza do szukania nowych, świeżych rozwiązań. Jaki
będzie tego efekt, pewnie się dopiero okaże.
Jan Bliźniak
Jan Bliźniak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz