Powtórka z (niezłej) rozrywki
„To wszystko już było” – można powiedzieć po wyjściu z seansu „Tajemnicy
Zielonego Królestwa”. Narzekania są tym bardziej uzasadnione, że twórcy
amerykańskich animacji od lat rozpuszczają swoich widzów nowatorskimi fabułami.
Tu zaś powtórzone zostają najpopularniejsze bajkowe motywy wszechczasów. Ogólne
marudzenie można też rozciągnąć na muzykę filmową, Danny Elfman nie postanowił
w niczym zaskoczyć widza i słuchacza. Ot, na przykład, sięgnął po nieco już
zużyte na tym polu motywy irlandzkie.
Mają one ostatnio powodzenie
wśród twórców filmów animowanych. Bardzo dobrze sprawdziły się w ubiegłorocznej
„Meridzie Walecznej”, wspaniale wzbogaciły celtycki świat „Sekretu Księgi z
Kells”, dotarły nawet do Japonii, gdzie zbudowały ciekawą ilustrację
„Tajemniczego świata Arietty”. Kompozytorzy lubią ich dynamizm i niebanalne
brzmienie, z drugiej strony muszą się bardzo napracować, by wydobyć nieco
świeżości z materiału mocno już przecież wyeksploatowanego.
W „Tajemnicy Zielonego
Królestwa” Danny Elfman na oryginalność się nie sili, otwierające ścieżkę
dźwiękową „Leafmen” to wzorcowy przykład sztampy – efektowny, żywiołowy,
zwracający uwagę – ale jednak boleśnie wtórny. W pewnym stopniu również
nieuzasadniony filmem. Co prawda wybór celtyckiej stylistyki do opowieści o
mieszkających w lesie magicznych istotach w pierwszej chwili (na zasadzie
prostych skojarzeń) wydaje się sensowny, lecz rozmija się z koncepcją wizualną.
Liścianie zostali zaprojektowani na wzór japońskich samurajów, ba, jeden z
bohaterów ma na imię Ronin. Aż się prosi więc, by warstwa muzyczna skierowana
została nieco na wschód. Można byłoby się wręcz pokusić o odważną
celtycko-japońską mieszankę. Niestety kompozytor zdecydował się na pozostanie w
bezpiecznym, euro-atlantyckim, rejonie.
Inna sprawa, iż swoista
irlandzkość nie stanowi rdzenia tej kompozycji, ale raczej stylistyczny
dodatek, szczególną kropkę nad „i”, która dodaje całości specyficzny odcień.
Podobną funkcję pełniły elementy rosyjskie w niedawnym „Ozie Wielkim i
Potężnym”. Obie te prace zresztą szalenie wiele łączy, niemal jakby powstały do
tego samego filmu. Cechuje je tradycyjna, przejrzysta struktura z wyrazistym
wiodącym motywem i kilkoma pobocznymi. Co więcej główny temat „Tajemnicy...”
jest łudząco podobny do tego, który powstał na potrzeby „Oza...” – rozpoczyna
się niemal identycznie i jego wewnętrzna dynamika przebiega w analogiczny
sposób. W obydwu przypadkach dostrzegalna jest także swobodna elegancja w
doborze środków i instrumentów oraz ilustracyjna dojrzałość. Muzyczne
komentarze do scen trafiają dokładnie w punkt, ani nie osłabiają ich
emocjonalnego wyrazu, ani nie prowadzą do męczącej przesady, jak w podniosłym
„The Selection”, gdzie patetyczne frazy, równoważy bardziej skromny, figlarny fortepian.
Jednocześnie poszczególne
rozwiązania pozbawione są wyrazu. To być może największy problem dwóch
ostatnich prac Elfmana – niczym szczególnym się nie wyróżniają. Mógłby je
napisać każdy. Być może kompozytor celowo zrezygnował z charakterystycznych dla
siebie chwytów, lecz nie zaproponował nic w zamian. Jasne, trudno przeoczyć
jego zamiłowanie do chórów, momentami słychać echo słynnego, galopującego
akompaniamentu, tym razem jednak wszystko to zostało zaskakująco rozwodnione.
Co prawda Elfman popełnia czasem kompozycje mdłe i nijakie, ale czyni to z
reguły do poważnych dramatów Gusa Van Santa. Film animowany pozwala zaś na
więcej szaleństwa.
Braki w wyrazistości mogły
równoważyć elementy etniczne, lecz i one nie przykuwają uwagi na dłużej (z tym,
że „Oz...” wypada pod tym względem nieco lepiej). Ostatecznie „Tajemnica
Zielonego Królestwa” broni się więc... łatwością odbioru. Odpowiada bowiem
zasadniczym oczekiwaniom względem muzyki do filmu przygodowego. Ma barwne
momenty akcji z odpowiednio głośnymi partiami instrumentów dętych i
perkusyjnych („Pursuit”), wpadający w ucho temat główny i rzeczywiście
przepiękny, pełen lirycznego patosu, poboczny motyw królowej Tary i jej misji
(„The Selection”, „Antlers”). Dobre wrażenie robi ogólna lekkość materiału,
unikanie niskich, czy zbyt ostrych dźwięków, natomiast eksponowanie gitary i
fortepianu – na szczęście jeszcze nie do cna wyeksploatowanych przy tego typu
produkcjach. Nie męczy też nadmierna ilustracyjność materiału. Więcej przyjemności
znajdą tu jednak niedzielni słuchacze muzyki filmowej, mniej wyczuleni na
powtarzane do bólu schematy.
Najbardziej rozczarowani
mogą się czuć miłośnicy Danny’ego Elfmana. Kompozytor angażuje się ostatnio w
ciekawe projekty, które pozwalają się wykazać, lecz zdaje się nie do końca z
tego korzystać. Jego prace są co prawda rzetelne, perfekcyjnie wypadają w
filmach, ale wydają się świadczyć o permanentnym braku pomysłów. Nie chodzi
nawet o szczególną innowacyjność, raczej o takie złożenie znanych klocków, by
efekt był przynajmniej interesujący. Na razie składa je tak, że, owszem,
wszystkie do siebie pasują, miejscami układają się nawet we wcale ładne
kształty, lecz ogólnie wypadają blado i mocno przypominają te, które kiedyś
można było usłyszeć. A nie wszyscy przecież lubią ponownie słuchać tego, co już
tak świetnie znają.
Jan Bliźniak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz