„Witajcie w Pine Hill” to efekt dwóch, jakże odmiennych,
wydarzeń z życia reżysera Keitha Millera. Pierwszym z nich było przypadkowe
spotkanie z grającym tu główną rolę Shannonem Harperem (odtworzone na ekranie w formie prologu), drugim – śmierć bliskiego przyjaciela, któremu zadedykowany jest ten prosty, skromny,
gawędziarsko-medytacyjny film.
A zaczyna się bardzo niepozornie – Shannon, niegdyś handlarz
narkotyków, próbuje wyjść na życiową prostą. Ledwo wiąże koniec z końcem, pracując na
dwa etaty: za dnia – w firmie ubezpieczeniowej, nocą jako ochroniarz w
klubie. Proces adaptacji do społeczeństwa nie zachodzi wprawdzie bezproblemowo
(nadal ma skłonności do agresji), ale widać jego efekty. Shannon powoli zrywa z
dawnym środowiskiem – choć kosztuje go to bardzo dużo, bo zawarcie nowych
znajomości przychodzi mu z trudem. Gdy pewnego dnia okaże się, że zapadł na
nieuleczalną chorobę, lekarz zada mu pytanie: „Masz żonę, dziewczynę, przyjaciół?”. „Nie,
nikogo” – odpowie.
Dalsza część filmu to jakby próba zanegowania tej
odpowiedzi, a zarazem wyprawa bohatera „w głąb siebie”. Tytułowe Pine Hill to położone
z dala od miejskiego zgiełku spokojne miasteczko, punkt wypadowy dla
wędrujących po lesie turystów. Jednak zanim Shannon tam dotrze, spotka się z
matką i dawnymi przyjaciółmi. Rozmowy z ludźmi, którzy kiedyś znaczyli dla
niego tak wiele, zmienią jego podejście do życia. Warto wspomnieć, że wiele z
tych pogawędek jest efektem wielogodzinnych improwizacji. Być może dzięki temu
obfitują w sentencje takie jak ta zacytowana na wstępie – choć
jednocześnie brzmią bardzo naturalnie.
W „Witajcie w Pine Hill” Keith Miller w sposób nieco zbliżony do
angielskich mistrzów kina zaangażowanego społecznie udowadnia, że próba opisania
kondycji ludzkiej za pomocą prostych, uniwersalnych historii daje lepszy,
bardziej poruszający efekt, niż epatowanie tragedią. To, co zaczyna się jak typowe
amerykańskie kino niezależne, w pewnym momencie „skręca” w stronę filozoficznej
refleksji na temat sensu życia. Prosta fabuła i niespieszne tempo akcji nie
wszystkim przypadną do gustu, ale pozwalają traktować ten film jako współczesną przypowieść o poszukiwaniu korzeni i godzeniu się z losem.
Podkreśla to znakomite finałowe ujęcie, przedstawiające ginący w powoli
zapadającej ciemności las.
Marcin Sarna
Witajcie w Pine Hill (Welcome to Pine Hill), reż. Keith Miller, USA 2012
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz