Idea – ją mieć!
„Tradycja
– dziedziczne szlachectwo plagiatu”. Plagiat zastąpmy epigoństwem i już –
recenzja „American Hustle” gotowa. Wprawdzie formuła Leca traci przy tym na
zgrabności, ale cóż, taka cena chwytliwego wstępu.
Tego
powiązania – sięgania po zasłużony dorobek i obniżki jakości – nie dostrzegł
David O. Russell, nie chce też dostrzec amerykańskie gremium obsypujące jego
nowy film złotą furą nagród. Mało kto zdaje się w ogóle zauważać, że oto
obrabiający bank statuetek Russell próbował także podkraść styl samemu
Martinowi Scorsese. Godne potępienia starania spełzły na jednak niczym. Podrzędność
„American Hustle” wobec kopiowanych klasyków kina gangsterskiego aż nadto rzuca
się w oczy. Nie dość powiedzieć, że opowiadana przez Russella historia ABSCAM,
antykorupcyjnej operacji FBI z przełomu lat 70. i 80. celującej w wysokich
urzędników państwowych, to obyczajna wersja rozpisanych na dziesiątki postaci, błyskotliwszych,
a przy tym o niebo zabawniejszych porachunków z „Chłopców z ferajny” i ”Kasyna”.
Twórca świetnego „Poradnika pozytywnego myślenia” wprost zresztą odwołuje się
do kina amerykańskiego mistrza: czyniąc niezliczone stopklatki na luzacką
narrację z offu, zapamiętale cytując bardziej charakterystyczne ujęcia Scorsese,
a nawet podkradając mu obsadę. Podsumowaniem tej strategii niech będzie scena,
w której z wnętrza samochodowego bagażnika patrzymy na uśmiechających się w
naszą stronę kanciarza na usługach FBI granego przez Christiana Bale’a i
burmistrza (Jeremy Renner), którego tamten ma oszachrować. Oczywiste
skojarzenie ze sceną otwierającą „Godfellas” tylko rozdrażnia miłośników
klasycznej kinowej gangsterki. U Scorsese bowiem owa perspektywa utożsamiała
lękliwe spojrzenie bandyty czekającego w samochodzie na śmierć – emocji tam
było pod dostatkiem. Russell natomiast pozwala nam utożsamić się… z umieszczoną
w bagażniku mikrofalą. Taki jest też cały film. Garściami sięga się tutaj do
rekwizytorni amerykańskiego kina i popkultury, ze swobodą wykorzystuje się
znane wszystkim motywy, lecz koniec końców owa dezynwoltura nosi znamiona raczej
odtwórczego lekceważenia tradycji, niż swobody twórczej.
Opowieść
o działających na kilka frontów agentach – walczących o wielki szacunek i polujących
na jeszcze większe pieniądze artystach i dyletantach przestępczej
hochsztaplerki – udanie metaforyzuje odbiór samego filmu. Możemy dać się
oszukać Russellowi, organizatorowi tej przejrzałej rewii kostiumów i festiwalu krętactwa
w jednym. Ci, których przekonają kiczowate peruki, głębokie jak Bajkał dekolty,
brzuszyska hodowane na potrzeby filmu, okulary-giganty, przegadane monologi,
sztuczne akcenty i jeszcze sztuczniejsze flirty, oraz na siłę niezrównoważeni
bohaterowie Russella (innych tworzyć nie umie?) – ci będą bawić się jak Bradley
Cooper i Amy Adams uprawiający choreografię z „Gorączki sobotniej nocy” do hitu
Bee Gees; zatańczą, jak im się zagra. Tym jednak, którzy dostrzegą, że sztucznie
pokręcona jak loki jednego z bohaterów historia to tylko zgrzebny w formie
szwindel, łatwiej będzie też zauważyć jej faktyczną schematyczność. Tych
drugich pozbawiona akcji stylizacja zwyczajnie znudzi. W dodatku finał
„American Hustle” nie przynosi żadnej wyrazistej puenty, która niejako usprawiedliwiłaby
całe to ekranowe polowanie na marzenia w wykonaniu maluczkich.
Jeśli
„Kasynem” i „Chłopcami z ferajny” Scorsese roztaczał przed nami iście epicką
wizję amerykańskiego snu, z którego co prawda gwałtownie nas budził, lecz pozwalał
zachować piękne wspomnienie o nim – Russell projektuje marzenie śnione snem bezsennym,
o którym zaraz zapominamy.
Gabriel Krawczyk
http://kinomanhipomaniakalny.blogspot.com/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz