Zwycięstwa z
materią w Palestynie
O tym, jak powstaje kino w Palestynie oraz o filmie „Izriqaq” pokazywanym w
Konkursie Filmów Krótkometrażowych Warszawskiego Festiwalu Filmowego z autorem
zdjęć, Radosławem Ładczukiem oraz palestyńską reżyser, Ramą Mari rozmawiał
Bartosz Wróblewski:
Przed palestyńskim „Izriqaq”
realizowałeś zdjęcia do dwóch filmów izraelskiej reżyser Tali Shalom-Ezer. Jak
bardzo różni się praca w tych państwach?
*Radosław Ładczuk: Jeżeli mówimy o
warunkach pracy, to Izrael ma gorszy rynek filmowy niż Polska – mniej
wypożyczalni kamer, mniej doświadczone ekipy, mniejszą ofertę. Ale ma rynek
filmowy o własnych korzeniach i tradycjach. Natomiast nie można powiedzieć, że
w Palestynie istnieje przemysł filmowy, mimo że powstają tam filmy. Oczywiście
Palestyńczycy bardzo chcą się rozwijać i angażują się w produkcje, ale brakuje
im sprzętu, zaplecza i ludzi, którzy mogliby dzielić się z nimi doświadczeniem.
A tematy?
R.Ł.: W Palestynie polityka obecna jest non stop – zarówno w kinie, jak i w
rozmowach ludzi. Natomiast Tel Awiw to miasto zabawy. Izraelczycy na co dzień
wypierają problem palestyński. W filmach bywa on obecny w tle, ale nie zawsze.
Tali ma zupełnie inne zainteresowania. Robi filmy o seksualności i relacjach w
rodzinie – emocjonalne, psychologiczne, a zarazem przywiązujące dużą wagę do
strony formalnej. To kino autorskie, a tematyka wojenna to kompletnie nie jej
rzecz.
Rama Mari*: W kinie
palestyńskim konflikt jest nawet w tle komedii romantycznych. Trudno uniknąć
tego tematu, bo w tym kraju każde wyjście z domu oznacza konfrontację z
konfliktem. Jesteś kłamcą, jeżeli próbujesz go ignorować w swojej twórczości.
Jest coś, co łączy te dwa filmowe
światy?
R.Ł.: Tali ma wokół siebie artystyczne środowisko. To na mnie silnie
oddziałuje – egzotyka kraju połączona z wielką energią twórczą. I muszę
przyznać, że właśnie pod względem tej energii środowiska twórcze w Palestynie i
Izraelu są do siebie bardzo podobne. Filmowcy mają ideę, nie myślą o
pieniądzach i robieniu komercji. Mają potrzebę twórczej wypowiedzi i na tym się
skupiają, mimo niewielkich budżetów. Czuję, że uczestniczę tam w czymś
kreatywnym, rozwijającym i ważnym. Energia artystyczna znajduje pożywkę w
napięciu panującym w tych krajach.
Jak wyglądała praca na planie w
Palestynie?
R.Ł.: Nie należała do najłatwiejszych, ponieważ czasem z powodu zaniedbań
nie można było przeprowadzić bardzo prostych rzeczy. Przykładowo kręciliśmy
scenę w ogólnym, szerokim planie, przez który miał przejechać samochód. Trzeba
było wejść z ciężkim sprzętem na zbocze góry, co zajmowało około 40 minut.
Kręciliśmy w czasie magic hour*, czyli mieliśmy tylko kilka minut na realizację
ujęcia. Samochód ruszył, ale zatrzymał się w środku drogi. Okazało się, że
zabrakło paliwa, a zanim ktoś zdąży je dostarczyć, skończy się ekspozycja.
Jesteś wściekły, ale nie masz na to wpływu. Musisz zejść i nakręcić to ujęcie
jeszcze raz, o świcie – kiedy nie masz już siły, bo realizowałeś zdjęcia całą
noc. Ale nie można mieć o to pretensji do ekipy. To wynika z sytuacji, w której
jest ten kraj. Trzeba być tam przygotowanym na improwizację.
Czyli było
więcej takich wpadek?
R.Ł.: Oczywiście. W Palestynie wszyscy się notorycznie spóźniają. Czas nie
ma takiego znaczenia jak u nas. Agregat miał przyjechać na ósmą rano, a
przyjechał o 16. Nie było prądu i musiałem pracować bez światła. Są check
pointy i nigdy nie wiesz, czy Izraelczycy nie zatrzymają do kontroli ciężarówki
ze sprzętem, która jedzie na plan. To trudne dla wszystkich, ale trzeba było
przywyknąć do walki z materią.
Były problemy ze sprzętem?
R.Ł.: W Palestynie nie ma ani jednej profesjonalnej kamery. Musieliśmy
wypożyczyć ją z Izraela. Producentka May Odeh załatwiła ją telefonicznie, ale
nie mogła po nią jechać. Znam Izraelczyka, który pracuje w departamencie
przepustek. Poprosiłem go, by załatwił dla May możliwość wizyty w Tel Awiwie.
Udało się, ale ona odmówiła, ponieważ wiązało się to z koniecznością przyjścia
na wywiad, który według May z reguły oznacza inwigilację oraz nakłanianie do
współpracy ze stroną izraelską. Palestyńczycy buntują się przeciw takiemu
traktowaniu i starają się robić wszystko niezależnie od Izraela. Ale kamera z
Tel Awiwu była najtańsza, więc w końcu sam pojechałem ją odebrać.
Był
też problem z oświetleniem. Fundacja Qattan wsparła palestyński przemysł filmowy
poprzez zakup dużej ilości sprzętu oświetleniowego z Belgii. Ale nie było
żarówek do lamp powyżej 4KW. Oczywiście można zrobić film na mniejszych
jednostkach, ale skoro są tak silne lampy, to warto z nich skorzystać.
Zadzwoniłem do znajomego oświetlacza i on dał mi swoje stare żarówki, których
już nie używa, bo temperatura się nie zgadza.
Można powiedzieć, że tworzyliście w
warunkach kina niezależnego.
R.Ł.: Zgadza się, to kino, które powstaje dzięki wspólnemu wysiłkowi
przyjaciół. W Palestynie jest wielu kreatywnych ludzi, którzy wyedukowali się
za granicą i wrócili do ojczyzny. W powietrzu czuć trudną do opisania twórczą
atmosferę. Wszyscy żyją w takiej komunie. Spotykają się i rozmawiają o sztuce i
polityce. Temat wojny jest stale obecny w rozmowach i życiu codziennym. Co
chwila odbywają się jakieś protesty na ulicach. Dramat Palestyny polega na tym,
że kraj jest nie tylko w konflikcie z Izraelem, lecz także zmaga się z
konfliktem wewnętrznym – liberalna mniejszość kontra radykałowie i Hamas. Nie pamiętam
tego okresu z dzieciństwa, ale mam podobne wyobrażenia o socjalistycznej
Polsce, w której działała „Solidarność”.
R.M.: Nie jest łatwo zrobić film w Palestynie, ale nie można powiedzieć, że
powstaje tu kino niskiej jakości. Palestyńskie filmy są zapraszane na festiwale
do Cannes czy Sundance, nominowane do Złotych Globów, a nawet Oscarów. Niskie
są zazwyczaj budżety. Najwięcej pieniędzy na realizację „Izriqaq” otrzymaliśmy
od fundacji Qattan, ponieważ wygrałam konkurs na najlepszy scenariusz. Nagroda
wynosiła 20 000 dolarów oraz dodatkowe 13 000 dolarów na sprzęt.
Dofinansował nas także katarski Doha Film Institute oraz koproducenci z
Norwegii.
Jak doszło do współpracy reżyser z Palestyny
i autora zdjęć z Polski?
R.Ł.: Jak zawsze – przez przypadek. Zdjęcia do filmu Ramy miał robić mój
kolega ze studiów, Marius Guldbransen. Przesunęły mu się jednak terminy
kolorkorekcji innego filmu i musiał zrezygnować. Znałem współproducenta filmu
Ramy, Igora Devolda. I to właśnie on mnie polecił. Przeczytałem scenariusz,
wydał mi się ciekawy i byłem zainteresowany współpracą.
R.M.: Radek przyjechał do
Palestyny, obejrzeliśmy lokacje i długo rozmawialiśmy. Mieliśmy różne pomysły
estetyczne i dlatego się spieraliśmy, ale to były inspirujące kłótnie, które
pomogły wnieść do filmu coś nowego. Lubię wyciszone aktorstwo bez przesadnie
rozbudowanej akcji. Inspirują mnie reżyserzy, którzy nie boją się, że znudzą
widza: Krzysztof Kieślowski, Theodoros Angelopoulos, Andriej Tarkowski, Michael
Haneke czy Elia Suleiman. Najważniejsza jest u nich siła obrazu; długie,
statyczne kadry. Uważam, że film powinien trzymać się kompozycji, a kompozycja
powinna współgrać z emocjami. I właśnie na tej płaszczyźnie świetnie się z
Radkiem dogadywaliśmy.
W napisach końcowych pojawia się wiele
polskich nazwisk.
R.Ł.: Gdy pojechałem do Palestyny na dokumentację i zorientowałem się, że w
związku z brakiem sprzętu nie ma tam wykwalifikowanych ludzi, postanowiłem
zaangażować w projekt profesjonalnego focus pullera (osoba odpowiedzialna za
ostrość), Andrzeja Hijewskiego. Uważam, że praca z palestyńskimi samoukami lub
ludźmi wywodzącymi się z teatru jest inspirująca i pożyteczna, bo można ich
czegoś nauczyć, ale z drugiej strony ryzykowna. W związku z tym potrzebowaliśmy
kilku profesjonalistów. W ekipie nie było jednak więcej Polaków. Reszta zaczęła
pracę nad filmem na etapie postprodukcji. Początkowo planowano zrobić ją w
Norwegii, ale w Polsce zaproponowano nam lepsze warunki. Całą resztę ekipy
stanowili Palestyńczycy.
Palestyńskie kino próbuje opowiadać
światu o problemach Palestyny?
R.M.: Są takie filmy i właśnie tego starałam się uniknąć w „Izriqaq”. Nie
uważam oczywiście, że nie powinniśmy opowiadać o naszych problemach światu. Ale
skupiając się tylko na tym, wiele tracimy. Oglądałam niedawno „Krótki film o
zabijaniu” Krzysztofa Kieślowskiego. Nie był to film wyłącznie o problemach
Polaków lub o atrakcjach turystycznych Warszawy. Był to film zarówno o
Polakach, jak i dla Polaków. Tak samo filmy palestyńskie powinny być nie tylko
dla świata, lecz także dla Palestyńczyków. Powinny przekazywać uniwersalne
wartości i pozwalać każdemu, niezależnie od narodowości, poczuć osobisty
związek z tym, o czym mowa w dziele.
Co oznacza tytuł twojego filmu?
R.M.: Dosłowne znaczenie wyrazu izriqaq w języku arabskim to coś, co staje
się niebieskie. Ale jest to także arabska nazwa sinicy – choroby wynikającej z
niedotlenienia. I w pewnym sensie ten tytuł sugeruje, że w miejscu akcji całe
społeczeństwo jest chore. Miejsce narodzin jest jak wrodzona choroba – nie ma
się wyboru. Trzeba trwać przy swoim obywatelstwie. Emigracja również nie jest
dobrym wyjściem, bo nie każdy chce być obywatelem drugiej kategorii w obcym
państwie, a do tego mieć permanentne poczucie, że jest się tam kimś obcym lub
bezustannie zmagać się z różnicami kulturowymi. Palestyńczycy są odrębnym
narodem i nie chcą asymilować się nawet z innymi narodami arabskimi. Widać to
doskonale choćby na przykładzie Libanu, gdzie Palestyńczycy wciąż trzymają się
razem i żyją w osobnych gettach.
Co cię zainspirowało do nakręcenia
„Izriqaq”?
R.M.: Studiowałam sztukę operatorską w Academy of Arts University w San
Francisco, więc zaczęło się od obrazów. Chciałam nakręcić film w długich
ujęciach, z cięciami jedynie między scenami, a nie w trakcie scen. Natomiast
wybór tematu to moja cywilna reakcja na obecną sytuację w Palestynie. Film nie
mówi bezpośrednio o konflikcie izraelsko-palestyńskim, lecz o zbrodniach,
jakich w jego efekcie Palestyńczycy dopuszczają się na Palestyńczykach.
Intrygująca jest dla mnie również granica, którą przekracza się w momencie, gdy
kogoś zabijasz. Nie ważne, czy przyczyną były narkotyki, podróż czy dziwna
relacja z drugim człowiekiem. Jak tylko to zrobisz, od razu przestajesz być
osobą, którą byłeś dotychczas. To jedno z doświadczeń granicznych.
*Radosław
Ładczuk – absolwent Wydziału Operatorskiego PWSFTviT w Łodzi. Autor zdjęć do m.
in. „Sali samobójców”, „Jesteś Bogiem”, „Dnia kobiet” czy izraelskich filmów
„Surrogate” i „Princess”.
*Rama
Mari – studiowała sztukę operatorską w Academy of Arts University w San
Francisco. Zanim powróciła do Palestyny, by realizować własne filmy, pracowała
jako operator filmowy i asystent kamery w wielu produkcjach w Los Angeles.
„Izriqaq” jest jej debiutem reżyserskim.
*Magic
hour – okres tuż przed wschodem i tuż po zachodzie, gdy słońce kryje się za
horyzontem, ale przebijające się promienie rozjaśniają niebo i dają ekspozycję.
Czas trwania magic hour jest zależny od szerokości geograficznej. Wynosi
zazwyczaj kilkanaście minut.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz