Never Ending Story
Gdy w 2004 roku na ekrany kin wchodził głośny
dokument Michaela Moore’a „Fahrenheit 9.11” w całych Stanach Zjednoczonych
zawrzało. Dla mających wciąż świeżo w pamięci ataki z 11.09.2001 roku
Amerykanów prowokujący, ośmieszający prezydenta Busha i kategorycznie
potępiający atak na Irak film był policzkiem wymierzonym zarówno demokracji jak
również całemu ponad trzystumilionowemu narodowi. Doszukujący się wszędzie
teorii spiskowych Moore z miejsca stał się wrogiem numer jeden.
Teraz, po przeszło dziewięciu latach na wojnę z
amerykańską opinią publiczną rusza kolejny dokumentalista Richard Rowley wraz
ze swoim najnowszym filmem „Brudne wojny”. Reżyser podąża z kamerą za Jeremym
Scahillem, wieloletnim korespondentem wojennym i autorem bestsellerowej książki
„Dirty Wars: The World Is a Battlefield”, docierając m.in. do Afganistanu,
Jemenu i Somalii.
Scahill odkrywa przed widzem kulisy tajnych operacji
wojsk amerykańskich skierowanych przeciw terrorystom. Odwiedza miejsca ataków
tajnych jednostek operacyjnych, rozmawia z miejscową ludnością, żołnierzami Sił
Specjalnych, politykami i agentami CIA.
Dokument Rowley’a nie jest jednak laurką dla
dzielnych amerykańskich wojaków ryzykujących swe życie ku chwale ojczyzny. Podczas
swojego śledztwa panowie dokopują się bowiem do niewygodnych i szokujących
faktów. Oto komandosi armii USA dokonują mordów na ludności cywilnej, w tym na
kobietach i dzieciach, następnie zacierając za sobą ślady. Scahill nie kryje
swojego oburzenia odkrywając, iż tajne operacje mają miejsce również w krajach,
w których Stany Zjednoczone nie prowadzą oficjalnie działań wojennych, a część
z nich wymierzona jest przeciwko obywatelom USA. Próbując przekazać te
informacje w amerykańskich mediach, zostaje wyśmiany i zakrzyczany.
Sam Rowley nie pojawia się przed kamerą ani na
chwilę, głównym bohaterem a zarazem narratorem czyniąc Scahilla. Nie prowokuje
tak jak Moore, nie szuka taniej sensacji. Pacyfistyczny i antywojenny wydźwięk jego
filmu jest jednak aż nazbyt widoczny. Reżyser prezentuje archiwalne zdjęcia
zabitych, nachalnie epatując przy tym obrazkami płaczących dzieci i
roztrzęsionych rodzin ofiar. Oko kamery co jakiś czas napotyka także
zafrasowaną twarz Scahilla, co może być odczytane jako gest solidarności
filmowców z pokrzywdzonymi. Poprzez tego typu niepotrzebne chwyty i skupieniu
się jedynie na negatywnych skutkach działań wojsk amerykańskich, twórcy tracą
dużo z obiektywizmu, tak istotnego przy roztrząsaniu tego typu kwestii.
Rowley i Scahill zwracają uwagę na bezsens wojny
jako takiej. Jak z rozbrajającą szczerością przyzna jeden z ich rozmówców,
pragnący zachować anonimowość członek Sił Specjalnych, cały świat jest wielkim
polem bitwy a Ameryka ma prawo robić na nim co tylko zechce. Amerykańscy
żołnierze, nie bacząc na granice państwowe, z pełną aprobatą swojego rządu
eliminują kolejne cele z długich list. Jednak w miejsce jednej odciętej głowy,
niczym u mistycznej hydry wyrasta kilka kolejnych. Ta historia zdaje się nie
mieć końca.
Łukasz
Golus
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz