Podczas gdy za oknem jest szaro,
zimno, deszczowo i jesiennie, spróbuję przywołać odrobinę wakacyjnego ciepła, a
to za sprawą relacji z weneckiego Biennale, które już po raz 70. odbyło się na
słonecznej wyspie Lido. Był to festiwal
wyjątkowy. I to nie tylko z racji okrągłego jubileuszu, ale również ze względu
na pokaz specjalny najnowszego filmu Andrzeja Wajdy „Wałęsa. Człowiek z
nadziei".
Projekcja poprzedzona była galą przyznania nagrody Persol reżyserowi, który
dziękując zwrócił uwagę na to, że „z Wenecji wszystkie drogi prowadzą w świat”.
Wspomniał o nagrodzonym tu 55 lat temu filmie „Popiół i diament”, który dzięki temu wyróżnieniu, ujrzał
światło dzienne w komunistycznej
ojczyźnie. Historia zatoczyła koło – wcześniej w Wenecji zaprezentowano film
zakazany w komunistycznej Polsce, teraz odbyła się projekcja opowiadająca o
upadku komunizmu. Film był bardzo entuzjastycznie przyjęty przez włoską
publiczność. Co więcej, jak tylko Lech Wałęsa pojawił się na czerwonym dywanie,
wybuchły brawa (zwykle gwiazdy były witane brawami już na sali, podczas
oficjalnej prezentacji przed pokazem filmu). Kiedy aktorzy pojawili się już w
Sali Grande, publiczność zaczęła skandować „Solidarność! Solidarność!”. Filmowa
reprezentacja (a byli to: Andrzej Wajda z małżonką, odtwórcy głównych ról,
czyli Agnieszka Grochowska, Robert Więckiewicz i Maria Rosaria Omaggio, Lech
Wałęsa z żoną Danutą, minister kultury Bogdan Zdrojewski) została przyjęta
przez publiczność z dużą sympatią i życzliwością.
Andrzej Wajda z małżonką Krystyną Zachwatowicz |
Bogdan Zdrojewski, Lech Wałęsa, Danuta Wałęsa, Agnieszka
Grochowska, Robert Więckiewicz, Maria Rosaria
Omaggio
|
Robert Więckiewicz |
Jednak 70. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji to nie tylko konkurs
główny i pokaz specjalny filmu Andrzeja Wajdy. Podobnie jak w przerwie między
projekcjami warto było chociaż na chwilę przejść się na spacer na pobliską
plażę (która znajdowała się zaledwie kilka metrów od czerwonego dywanu,
sławnych aktorów, reżyserów, błysków fleszy i tłumu fanów, a chwilę po
zachodzie słońca było na niej zupełnie pusto, można było odetchnąć od tego
całego festiwalowego zgiełku), tak też czasami znakomitym wyborem okazywał się
pokaz filmu z sekcji poza konkursowej (może i mniej rozreklamowanego, może i
nie tak zasłużonego reżysera, ale za to pozytywnie zaskakującego i odkrywczego).
I tak na przykład, godnymi uwagi filmami były te prezentowane w sekcji „Horyzonty”
i „Wenecja klasyczna”. Organizatorzy festiwalu dużo uwagi poświęcili młodym
twórcom, nierzadko dopiero debiutującym. Ich filmy prezentowane były w dwóch
niezależnych sekcjach: „28. Wenecki Międzynarodowy Tydzień Krytyki Filmowej”
oraz „Venice Days”. Część z nich stanowiło jedne z ciekawszych i zapadających w
pamięć historii. Dlatego właśnie nie filmów konkursowych, a tych mniej
rozreklamowanych, co wcale nie oznacza że gorszych, będzie dotyczył ten tekst.
Życie na czterech kółkach
Jedną z takich perełek był film otwarcia „Tygodnia Krytyki Filmowej”, „L’arte della felicità” („The Art Of Happiness”) w reżyserii
Alessandro Raka. Była to niesamowita animacja, mogąca przywodzić na myśl „Metropię”, czy „Chico i Ritę”. Głównym bohaterem jest taksówkarz, który jeździ po
jednym z włoskich miasteczek i zmaga się z dręczącymi go wspomnieniami. Ponadto
spotyka różnych ludzi, którzy w taksówce niczym w konfesjonale zwierzają się ze
swoich problemów, wątpliwości, opowiadają mu swoje historie. Podobny pomysł był
już wykorzystany w filmie „Diabelska
taksówka” („Chicago Cab”) z 1997 roku, a później w spektaklu
Studia Teatralnego Koło inspirowanego sztuką „Hell Cab” autorstwa Willa Kerna. Mamy więc całą galerię postaci i
taksówkarza rozmyślającego nad swoim losem. Wszystko to zrobione w nieco
poetyckim, trochę melancholijnym nastroju. Film jest swego rodzaju manifestem
filozoficznym z niesamowitą muzyką w tle.
Twórcy filmu „L’arte della felicità”. W kamizelce – reżyser Alessandro Rak |
Również w samochodzie rozgrywa się akcja „Locka” Stevena Knighta (pokaz pozakonkursowy). Jest to doskonały przykład kina drogi. Historia została opowiedziana za pomocą minimalnych środków: jeden bohater, tytułowy Ivan Locke (w tej roli świetnie grający przede wszystkim mimiką twarzy Tom Hardy), który przez cały film znajduje się w samochodzie. Jedzie do Londynu, tam bowiem ma się urodzić jego dziecko. Nie jest to jednak dziecko jego żony, ale kochanki. Właśnie tej nocy, kiedy bohater przemierza autostrady Wielkiej Brytanii, Locke postanawia uporządkować swoje życie, przestać oszukiwać siebie i najbliższych. Rozmawia z żoną, pragnie wyjawić jej prawdę o zaistniałej sytuacji, w perspektywie ma też nadchodzący ciężki dzień w pracy ,a przy tym jest w stałym kontakcie z kochanką znajdującą się w szpitalu. Film jest niezwykle dramatyczny (co naprawdę jest zaskakujące biorąc pod uwagę miejsce akcji) oraz pięknie nakręcony. Cała podróż rozgrywa się nocą, w szybie samochodu odbijają się światła latarń, bohater często pokazywany jest zza szyby właśnie. Zdjęcia mogą przywodzić na myśl impresjonistyczne obrazy, dodają uroku całej historii, sprawiają że film nie jest monotonny.
Twórcy filmu „Locke” przed projekcją w Sali Grande |
To idzie młodość
Jednym z częściej podejmowanych tematów (zarówno w literaturze jak i w
filmie) jest dojrzewanie. Mam wrażenie, że zwłaszcza w ostatnim czasie powstało
wiele opowieści filmowych dotyczących momentu kiedy chłopiec dorasta, przeżywa
pierwszą miłość, zaczyna być odpowiedzialny sam za siebie (a nierzadko również
i za wybrankę swego serca), jednym słowem – staje się mężczyzną. Mam tu na
myśli przede wszystkim „Moją łódź podwodną”,
„Kochanków z księżyca. Moonrise Kingdom”,
a ostatnio „Królów lata”, czy „Najlepsze najgorsze wakacje”. W ten
nurt wpisuje się „La Belle Vie”
Jeana Denizota (sekcja „Venice Days”). To także opowieść o tym, jak chłopiec
próbuje się usamodzielnić, wyrwać spod władzy rodzicielskiej ojca. Jest to o
tyle nietypowa sytuacja, że ojciec jest poszukiwany przez policję. Ukrywa się,
ciągle zmienia miejsce zamieszkania, za każdym razem zabierając ze sobą synów,
którzy są już zmęczeni tą niekończącą się podróżą, brakiem własnego miejsca na
ziemi. Starszy już wcześniej rozpoczął życie na własny rachunek, teraz młodszy
chce pójść w jego ślady. Jak to w opowieściach tego typu bywa, musi przeżyć
różne przygody (w tym oczywiście pierwszą miłość), podjąć wyzwania, które
przynosi mu życie, wyjść z nich obronną ręką, by wreszcie stać się prawdziwym
mężczyzną. Był to film z gatunku przygodowych, nawiązujący do typowych utworów
tworzonych z myślą o dorastającej młodzieży, takich jak powieści Marka Twaina.
Spotkanie z
twórcami „La Belle Vie”
|
Innym godnym uwagi, chociaż dość przytłaczającym obrazem był słowacki „Razredni sovražnik” („Class Enemy”) Roka Bičeka (pokaz w
ramach „28.Weneckiego Międzynarodowego
Tygodnia Krytyki Filmowej”). Akcja filmu rozgrywa się w szkole. Jedna z
uczennic popełniła samobójstwo, teraz jej rówieśnicy i nauczyciele muszą
zmierzyć się z tą traumą. Poszukują przyczyn tej tragedii, które jednak do
końca pozostają nieujawnione. Film pokazuje również mechanizmy funkcjonowania
placówki wychowawczej jaką jest szkoła. Zwraca też uwagę na to, że coraz młodsi
ludzie zmagają się z
problemami dnia codziennego, często nie radzą sobie z presją jaką wywiera na
nich współczesny świat, nie potrafią sprostać wysokim wymaganiom rodziców i
nauczycieli.
Serce nie sługa
„Gerontophilia” Brucea LaBrucea pokazana w sekcji „Venice
Days” to, jak łatwo można się domyślić, opowieść o bardzo nietypowej miłości.
Młodzieniec, który z pozoru niczym nie różni się od swoich rówieśników –
podobnie jak oni nie może dogadać się z rodzicami, do szkoły uczęszcza raz z
większym, raz z mniejszym zapałem, ma dziewczynę (całkiem ładną i niezwykle
oczytaną miłośniczkę wszystkiego, co rewolucyjne i feministyczne), pod wpływem
pewnych okoliczności, odkrywa część swojej seksualności, z której dotychczas
nie zdawał sobie sprawy. A mianowicie, kiedy podejmuje pracę jako sanitariusz w
domu opieki nad ludźmi starszymi, zaczyna darzyć sympatią jednego z
podopiecznych. Chłopak jest zaskoczony i nie mniej przerażony tym odkryciem. Kiedy
okazuje się że jego ukochany mężczyzna jest nieuleczalnie chory, młodzieniec
porywa go i zabiera w niezwykłą podróż, aby spełnić jego nigdy niezrealizowane
marzenie. Historia jest dość nietypowa, ale poruszająca. Zwraca uwagę na to jak
ludzie potrafią cierpieć z powodu źle ulokowanych uczuć, do jakich działań są
skłonni, kiedy kochają.
Spotkanie z
twórcami „Gerontophilii”. Odtwórcy głównych ról: Pier– Gabriel Lajoie, Katie
Boland i reżyser Bruce La Bruce
|
Jednak zwolennikom bardziej tradycyjnego podejścia do miłości, zdecydowanie
w większym stopniu przypadnie do gustu „Une
promesse” Patrice Lecontea (pokaz poza konkursem). Akcja filmu dzieje się w
Niemczech w roku 1912. Głównym bohaterem jest utalentowany młodzieniec (Richard
Madden) , który niedługo po ukończeniu studiów dostaje pracę w hucie żelaza
jako osobisty sekretarz właściciela (Alan Rickman). Właściciel huty jest już podstarzałym i
chorowitym mężczyzną, który ma przepiękną żonę (Rebecca Hall). Jak nietrudno
zgadnąć, młodzieniec szybko zakochuje się w uroczej kobiecie. Jednak jest to
miłość zakazana, niemożliwa do spełnienia. Wkrótce rozpoczyna się wojna i
sekretarz zostaje wysłany na front. Zakochani piszą do siebie tęskne listy,
gdzie zapewniają się o gorącym uczuciu jakim się wzajemnie darzą. Po kilku
latach wyczekiwania, rozłąka dobiega końca i zakochani mogą wreszcie się
spotkać. Jednak rzeczywistość to trochę co innego niż obcowanie ze słowem
pisanym. Klasyczny romans odziany w kostium historyczny. Wzruszający, jak tego
typu perypetie miłosne i zmagania wewnętrzne zakochanych, walczących między tym
co czuje serce, a podpowiada rozum.
Na zakończenie warto wspomnieć o całkiem współczesnej historii miłosnej z
filmu „May in the summer” w
reżyserii Cherien Dabis (sekcja „Venice Days”). Ta palestyńska reżyserka
opowiedziała poruszającą historię o samotności i zagubieniu w świecie, gdzie
obok siebie żyją wyznawcy różnych religii oraz ludzie wywodzący się z różnych
kręgów kulturowych. Jednocześnie, funkcjonujemy w czasach amerykanizacji
każdego zakątka świata oraz wszechobecnego języka angielskiego. Główna
bohaterka przybywa do rodzimej Jordanii, aby w gronie rodziny przygotować się
do planowanego ślubu. Początek niczym z sitcomu – trzy siostry, które witają
się na lotnisku, później jednak pojawia się miejsce na refleksje. Film bowiem
naszpikowany jest kontekstami politycznymi. Dziewczęta mają ojca pochodzącego z
Ameryki i matkę pochodzącą z Palestyny, żyją więc nieco zagubione między
religiami. To może również tłumaczyć wybór głównej bohaterki, która jest
chrześcijanką, a jej narzeczony –
muzułmaninem. Rodzice rozstali się jakiś czas temu, co także może być
wytłumaczeniem obaw i wątpliwości przyszłej panny młodej – skoro małżeństwo jej
rodziców nie przetrwało próby czasu, co stanie się z jej związkiem? Ciekawa
jest też postać najmłodszej z sióstr, która ma homoseksualne skłonności.
Wszystko to składa się na niezwykle ciepły, ale i nie pozbawiony wątków
dramatycznych obraz współczesnej rodziny żyjącej w kulturowym rozdarciu. Z
jednej strony jest tradycja, z drugiej religia, a z jeszcze jednej –
amerykanizacja i globalizacja. Przedstawiona rodzina składa się w większej
części z kobiet, które wzajemnie się wspierają, chociaż nieuniknione są także
spory i kłótnie. Jednak przede wszystkim jest tam dużo miłości i wzajemnej
troskliwości. Film może przywodzić na myśl obrazy libańskiej reżyserki Nadine
Labaki, takie jak „Karmel” czy „Dokąd teraz?”. Pomimo licznych
kontekstów politycznych i poważnej problematyki kulturowego i uczuciowego
zagubienia , był to jeden z bardziej pozytywnych obrazów zaprezentowanych w
Wenecji.
Spotkanie z
twórcami „May in the summer”
|
Zagubienie i samotność to główne tematy podejmowane podczas 70. Międzynarodowego
Festiwalu Filmowego w Wenecji. Pomimo tej przygnębiającej tematyki, nie można
zapomnieć, że festiwal to święto kina, radosne wydarzenie na które czeka się
przez cały rok. Zwłaszcza festiwal wenecki, który odbywa się w tak urokliwych
okolicznościach przyrody i w tak przyjaznej, jeszcze wakacyjnej aurze. Potem
zaś jest o czym rozmyślać przez długie zimowe miesiące.
Palazzo del Casinò – widok od strony plaży |
Monika Martyniuk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz